Home > Uncategorized > 1970-2011

1970-2011

Dzisiejszy wpis nie jest strice “zagraniczny”, ale poświęcony osobom, które żeby nam tę zagranicę przybliżyć, często narażają własne zdrowie i życie. A czasem nawet je tracą. Jak niestety w środę: w libijskiej Misracie pod ostrzałem z moździerzy zginęli fotoreporterzy Tim Hetherington i Chris Hondros. Guy Martin i Michael Christopher Brown zostali ranni.

Tim i ChrisChris Hondros (po lewej) i Tim Hetherington

Tim Hetherington, urodzony w Anglii, ale pracujący głównie dla mediów amerykańskich, był jednym z najlepszych fotoreporterów wojennych ostatnich lat. Przez lata dokumentował krawe konflikty w Afryce Zachodniej (zasłynął między innymi tym, że w ostatniej konfrontacji w Liberii, był jedynym zagranicznym fotografem pracującym po tej stronie frontu, którą kontrolowali rebelianci), ale też życie codziennie tej części świata. Był takim kotem, że potrafił sobie nawet wziąć roczny urlop od dziennikarstwa, żeby popracować trochę społecznie.
Jego zdjęcia wielokrotnie zdobywały najwyższe uznanie wśród kolegów i koleżanek po fachu, ale po najwyższy laur w środowisku sięgnął w 2007 r., kiedy zdobył główną nagrodę na konkursie World Press Photo za tę klatkę:

Żołnierz w okopieAmerykański żołnierz w okopie w Afganistanie (Fot. Tim Hetherington)

Chociaż werdykt, żeby akurat ten obraz uznać za zdjęcie roku, był lekko dyskusyjny (jak zresztą wiele innych decyzji jury z innych edycji), to nikt nigdy nie kwestionował, że Hetherington należy do absolutnej czołówki światowego fotoreportażu. Jednak Anglik nie ograniczał się tylko do naciskania spustu migawki. Był prawdziwym wizjonerem.

– Jeżeli angażujesz się w komunikację masową, to musisz przestać myśleć o sobie, jako o fotografie – mówił rok temu w wywiadzie dla Lens, fotograficznego bloga New York Times’a.
Hetherington nie tylko myślał szerzej, ale przede wszystkim działał. Pisał, udziełał się artystycznie, coraz częściej nie tylko robił zdjęcia, ale i kręcił filmy, w końcu wziął się za dokument. Film “Wojna Restrepo” o amerykańskich żołnierzach stacjonujących w afgańskiej dolinie Korangal, wywołał w zeszłym roku ogromne poruszenie. Hetherington pokazał, że nie mieści się w ramach klasycznego dziennikarstwa, że idzie o krok dalej niż reszta i że w przyszłości może jeszcze wiele pokazać.
Nie zdążył. Miał 41 lat.

Jego równieśnik Chris Hondros był nieco mniej utytułowany, ale też był jednym z najlepszych fotoreporterów wojennych. Kosowo, Afganistan, Kaszmir, Intifada w Palestynie, Irak, Angola – Hondros był wszędzie, zawsze ubrany w swoją legendarną sportową marynarkę. Pamiętam szczególnie jedno jego zdjęcie z 2003 r., które wtedy zrobiło na mnie wielkie wrażanie i magnetyzuje do dziś:

Monrovia ChondrosŻołnierz lojalny wobec prezydenta Taylora na strategicznym moście podczas walk o Monrowię w 2003 r. (Fot. Chris Hondros)

Hondros poza fotografią miał jeszcze dwie pasje: szachy i muzykę klasyczną. Podobno po konflikcie w Libii planował na kilka lat osiąść na Bliskim Wschodzie i utrwalać życie codzienne krajów arabskich. Teraz możemy już tylko podejrzewać, że na pewno zrobiłby to jak zawsze: po mistrzowsku.

Chciałem poświęcić trochę miejsca obu mężczyznom, bo byli przedstawicielami tej gałęzi dziennikarstwa, która jest zarazem piekielnie trudna i często niedoceniana, jeżeli nie gorzej.
Kiedy fotoreporter uchwyci jakieś niesamowicie ważne wydarzenie, następnego dnia setki milionów osób od Nowego Jorku po Władywostok będzie oglądało w gazetach jego zdjęcie, ale mało kto zada sobie trud, żeby sprawdzić jego nazwisko, wciśnięte w jakieś niewidoczne miejsce jak najmniejszym drukiem, albo w ogóle zastąpione tylko nazwą agencji.
Dwa lata temu Maciej Jeziorek – jeden ze zdolniejszych Polaków w tej konkurencji, członek Napo Images – opowiadał mi dwa lata temu, że gdy zaczynał karierę kiedyś w jednej redakcji, to na ścianie była tablica, na której wszyscy dziennikarze byli przypisani do jakiegoś działu. Fotoreporterów wrzucono do technicznego, razem z kierowcami i sekretarkami.
Pieniądze są słabe, wiele osób dorabia na boku. Żenujące jest, że w niektórych dużych redakcjach fotografowie są zatrudniani tylko na 1/4, albo 1/8 etatu: akurat wystarczająco, żeby w umowie dołożyć zapis o przejęciu praw majątkowych do wykonanych przez nich zdjęć.
Konkursy branżowe są prestiżowe tylko w środowisku, na zewnątrz mało kto w ogóle o nich informuje. Kiedy Wojtek Grzędziński dostaje we Francji ultra prestiżową nagrodę Visa Pour L’Image, to ze świecą szukać tej informacji w polskich serwisach.

Tymczasem zawód fotoreportera jest niesłychanie ważny, bez ich pracy nie wiedzielibyśmy nawet połowy tego, co wiemy o świecie. “Jedno zdjęcie jest warte tysiąc słów” – to najszczersza prawda. Możemy przeczytać sto albo i dwieście reportaży o tym, jak jest w Somalii, Birmie, czy Kolumbii, ale obraz w naszej głowie będzie tylko lepszym lub gorszym wyobrażeniem, ograniczonym przez naszą własną wyobraźnię. Dopiero towarzyszące tekstowi zdjęcia przenoszą nas w tamte miejsca, pozwalają spojrzeć na ludzi, okolicę, stanąć oko w oku z tym, o czym czytamy. A żeby zrobić naprawdę dobre zdjęcie, trzeba zaryzykować.

– Jeżeli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś wystarczająco blisko – mawiał ojciec nowoczesnego fotoreportażu, Robert Capa, który swoim najsłynniejszym zdjęciem dowodził, że podejść można ekstremalnie blisko:

Hiszpania CapaŻołnierz wierny Republice w chwili śmierci na Cerro Muriano 5 września 1936 r. (Fot. Robert Capa)

Jego maksymę brali i biorą sobie do serca inni fotoreporterzy. Dzięki temu my możemy liznąć trochę świata z wygodnego fotela. Za co oni często muszą zapłacić najwyższą cenę.
Sam Capa zginął w wieku 40 lat, rozerwany przez minę w Wietnamie. 17 lat wcześniej na wojnie domowej w Hiszpanii zginęła jego wielka miłość Gerda Taro, która przecierała kobietom szlak w tym zawodzie. Życiem zapłacili też za swoje poświęcenie między innymi Andriej Sołowiew (zastrzelony przez snajpera w Abchazji), Sawada Kyōichi (który podczas wojny w Kambodży przedostał się na terytorium kontrolowane przez Czerwonych Khmerów i o którym długo krążyły plotki, że żyje z partyzantami i dokumentuje ich walkę; po latach włoski reporter Tiziano Terzani dowiedział się, że Japończyka zakatował na śmierć pierwszy napotkany oddział komunistów), Sean Flynn (syn Errola Flynna, legendy Hollywood, również zabity w Kambodży) czy chociażby David Seymour (urodzony w Warszawie, współzałożyciel – razem z Capą – słynnej agencji Magnum, zastrzelony w Egipcie podczas kryzysu sueskiego). I można by tak wymieniać jeszcze długo.

Czasem ceną za swoją pracę jest nie śmierć, ale straszliwe kalectwo. João Silva, jeden z najbardziej cenionych fotoreporterów ostatnich dwóch dekad (i członek sławnego Klubu Bang Bang), w październiku 2010 r. wszedł na minę w Afganistanie. Urwało mu obie nogi, ale Silva nim stracił przytomność, zdążył jeszcze zrobić tę serię zdjęć:

Silva minaZdjęcia zrobione przez Silvę tuż po wejściu na minę, sekundy przed straceniem przytomności (Fot. João Silva)

Dziś zaczyna powoli chodzić dzięki protezom. Jeżeli macie trochę grosza i cenicie sobie sztukę najwyższych lotów, to na tej stronie internetowej możecie kupić odbitki jego zdjęć, z których dochód idzie na rehabilitację.

Nawet jeżeli fotoreporter ma fart i nie da się ustrzelić/wywalić w powietrze/zakatować itp., to prędzej czy później dopadną go wspomnienia tego, co przeżył i na co musiał patrzeć. Wojtek Grzędziński, który zebrał kupę nagród (i słusznie!) za swoje zdjęcia z wojny w Gruzji, mówił mnie i kilku innym młodym reporterom, że zanim zdecydujemy się na swoją pierwszą wojnę, musimy być naprawdę solidnie przygotowani psychicznie, bo niektórych obrazów po prostu nie da się wyrzucić z głowy. Krzysztof Miller, fotograf “Wyborczej” i autor niesamowitych zdjęć z wojen na całym świecie, leczy się ze skutków stresu w szpitalu. Kevin Carter – kolega Silvy z Klubu Bang Bang – popełnił samobójstwo.

Zdjęcia okropieństw popełnianych przez żołnierzy USA w Wietnamie, zadziałały tak silnie na ludzi w Stanach, że sprzeciw społeczny zmusił rząd do wycofania się z tego konfliktu. Sam tekst, choćby nie wiadomo jak mocny, nigdy nie będzie miał takiej siły rażenia jak fotografia małej dziewczynki oblanej napalmem.
Artykuł o Libii można napisać zza biurka w Sieradzu, zdjęć tak się zrobić nie da. Na szczęście wciąż jest ta garstka ludzi, która zadaje sobie trud, żeby dotrzeć tam, gdzie nie dociera nikt inny i pokazać nam wszystkim to, czego sami nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.
Dlatego jeżeli czasem otwieracie gazetę i rzuca Wam się w oczy jakieś niesamowite, mocne zdjęcie, to proszę: zadajcie sobie ten minimalny trud odszukania na marginesie nazwiska autora, znajdźcie jego maila w internecie i wyślijcie mu krótką wiadomość: “Ziom, odwalasz kawał dobrej roboty”.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

  1. Kacper
    21/04/2011 at 18:50

    Fakt, nigdy nie zwracam uwagi na autora zdjęć, może dlatego, że nie czytam gazet (ale w internecie też nie zwracam uwagi)

    Ale mogę powiedzieć Działowi Zagranicznemu – odwalacie kawał dobrej roboty!

  2. Casiel
    21/04/2011 at 21:19

    wiadomość dotarła do mnie wcześnie rano. obaj mieli dar i odwagę, by go wykorzystywać. bardzo smutny dzień.

  3. R
    23/04/2011 at 20:48

    Bardzo lubię fotografię, zarówno oglądać jak i wykonywać. Tak jak napisałeś, jedno ujęcie jest więcej warte niż setki słów. Oni mają odwagę wykonywać ujęcia tam, gdzie każdy inny człowiek nie będzie chciał pojechać, podnoszą głowę wtedy, gdy wszyscy dookoła je chowają by ocalić życie. Wykonują pracę obarczoną wysokim ryzykiem i nie marudzą. Do wspomnianych fotoreporterów dołączył bym jeszcze reporterów i dziennikarzy, którzy korzystają z innych narzędzi ale mają tę sam cel i ponoszą te same ryzyko. Wraz z Waldemarem Milewiczem zginął kamerzysta którego nazwiska próżno dziś szukać w Internecie, to przykre, że pracując dla mediów dostarczając im materiał sami się nim stają.

  4. 26/04/2011 at 11:11

    Nie do końca. Jerzy Ernst został wtedy postrzelony, ale przeżył. Tym, który zginął, był Mounir Bouamrane, dźwiękowiec Milewicza, z pochodzenia Algierczyk ale od wielu lat mieszkający w Polsce.

    I zgadzam się, że operatorzy telewizyjni są jeszcze mnie rozpoznawalni “poza zawodem” niż fotoreporteży, chociaż często narażają się równie mocno. Tu widać to nieźle:

    Film oparty zresztą na prawdziwej historii.

    Polecam też książkę “War Junkie” (w Polsce z tego co wiem, jeszcze nie wydana). Autor, Jon Steele (tak, pisze się Jon, a nie John) to były operator telewizyjny, pracujący między innymi na wojnie w Gruzji, podczas masakr w Rwandzie itd. Bardzo mocna rzecz.

    Tylko jak jeszcze porównujemy kamerzystów z fotoreporterami, to warto zauważyć, że ci pierwsi są na ogół wysyłani przez stacje TV tam, gdzie coś się akurat dzieje. A wśród tych drugich jest bardzo wielu freelancerów, którzy potrafią poświęcić dużo czasu i energii miejscom, którymi media się w danym momencie nie zajmują.

  1. No trackbacks yet.

Leave a comment