Archive

Archive for November, 2010

Kim chciałbym być, gdy dorosnę

Chciałbym być Rene Silvą. Choć to trudne, bo Rene ma 17 lat, a ja nawet nie pamiętam, kiedy tyle miałem. Rene to także najciekawsza postać zeszłotygodniowej wojny na ulicach Rio.

O samych starciach nie ma co pisać, kto nie widział w telewizji, ten niech sobie puści “Elitarnych” i będzie miał z grubsza to samo. Albo po prostu niech sobie wyobrazi kokainę, dużo, dużo nieotynkowanych cegieł, wojsko, coś bardzo tłustego z rożna, płonące autobusy i mnóstwo strzelaniny. A w samym jej środku 17-letniego Rene z paroma kolegami i komputerem w domu babci.

Rene Silva Rene Silva pokazuje Piotrowi Kraśce czym się zajmuje dziennikarz (Fot. O Globo)

Bo Rene mieszka w samym środku Morro de Adeus (jednego ze wzgórz Complexo do Alemao, gdzie trwały walki) i jest dziennikarzem. W wieku 11 (!) lat założył gazetę “Voz da Comunidade”, w której zaczął pisać o swojej dzielnicy. Sąsiedzi szybko podchwycili temat, u chłopaka reklamy zamówili właściciele miejscowych barów i sklepów i w ciągu kilku lat nakład skoczył do 5 tys. egzemplarzy.
Redaktor naczelny sukces zawdzięcza nie tylko szczęściu, ale chyba przede wszystkim swojemu niesamowitemu nosowi. Jak tylko pierwsze kule śmignęły koło jego domu, wiedział że nadszedł czas na Twittera. Okazuje się bowiem, że co czwarty internauta w Brazylii korzysta z tego serwisu: to najwyższy odsetek na świecie.
No więc Rene usiadł do klawiatury, a na miasto wysłał kolegów (najmłodszy ma 10 lat) z komórkami, którzy przysyłali mu SMSy. “Na ulicy takiej a takiej strzelają”. “Policja atakuje od takiej a takiej strony”. “Jakaś kobieta  krzyczy, żeby do niej nie strzelać”. “Mieszkańcy dzielnicy są bici w takim a takim miejscu” itp. A Silva nie tylko wszystkie wiadomości wrzucał do sieci, ale i sam z dachu filmował zajścia  telefonem. Największe media w kraju miały ogromne utrudnienia w poruszaniu się po faveli podczas walk, więc wiele cytowało jego relacje, w tamtym momencie jedyne źródło informacji o tym, co dzieje się w Complexo de Alemao.

Nie trzeba chyba dodawać, że w ciągu kilku dni chłopak stał się lokalnym celebrytą? Moim zdaniem absolutnie zasłużenie. Jestem ogólnie sceptycznie nastawiony do tzw. dziennikarstwa obywatelskiego. Na ogół jest złej jakości i dość jednostronne. Potrzeba wprawnego redaktora, który potrafi z takich rzeczy wydobyć co najważniejsze, a przede wszystkim uświadomić polskiemu czytelnikowi, że nie jest tym zainteresowany. ALE! Właśnie w takich gorących sytuacjach, w momencie konfliktu, kiedy profesjonalni dziennikarze nie mogą swobodnie relacjonować wydarzeń bez powożnego narażenia życia, działania takich jak Rene Silva są niezastąpione. Stają się prawdziwym świadectwem z samego środka akcji. I chwała im za to.

15 grudnia w warszawskim hotelu Hilton zostaną ogłoszone wyniki Grand Press 2010, które pewnie znowu wygra Tomasz Lis, Kamil Durczok albo jakiś inny facet gadający z politykami (trudno mi oceniać, nie mam telewizora). Nie wiem, czy mają taki konkurs w Brazylii, ale jeżeli tak, to w tym roku nagroda powinna powędrować do Rene Silvy i kolegów.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Konto chłopaków na Twitterze


Wywiad (po portugalsku) z Rene sprzed roku, gdzie opowiada o swojej gazecie

Żaglówki i taksówki

Komisje liczą głosy, międzynarodowi obserwatorzy mówią, że to farsa i pewnie jakaś polska gazeta prędzej czy później poświęci trochę miejsca niedzielnym wyborom na Haiti, ale Dział Zagraniczny przyglądał się w zeszłym tygodniu głosowaniu na innej wyspie, albo raczej wyspach, bo ten kraj jest rozsiany aż na 170.

Tonga to ostatnia monarchia na Pacyfiku, a jej osobliwy król właśnie oddaje władzę. Ale mimo, że to nasi sojusznicy z Afganistanu (mają tam 55 żołnierzy), to polska wiedza powszechna o tym archipelagu jest raczej żadna, dlatego najpierw trochę historii.

Generał Tau’aika ‘Uta’atu i Marszałek Stuart Peach podpisują memorandum o wysłaniu tongijskich żołnierzy do Afganistanu (Fot. Mark Rawlings/Crown Copyright)Generał Tau’aika ‘Uta’atu i Marszałek Stuart Peach podpisują memorandum o wysłaniu tongijskich żołnierzy do Afganistanu (Fot. Mark Rawlings/Crown Copyright)

Dzieje Tonga wyglądają z grubsza tak. Najpierw długo, długo nic, potem przypływają Europejczycy. W tym James Cook, którego akurat nikt nie morduje, więc postanawia nazwać wyspy Szczęśliwymi. Krótko po jego trzeciej wizycie szczęście najwyraźniej się kończy, bo wybucha wojna domowa, która potrwa następne 50 lat. Aż w końcu w 1845 roku wódz o kompletnie dla mnie niewymawialnym imieniu Tāufaʻāhau jednoczy kraj i zakłada monarchię, która przetrwa do dziś.
Dobra atmosfera w kronikach kraju psuje się jeszcze tylko raz. Prawnuk (a zarazem następca) pierwszego króla żeni się bowiem ze swoją ukochaną. Sęk w tym, że wujkowie podsuwali mu inną. No i prawie wybucha wojna. Nowy władca ucina ucina szybko: prosi Wielką Brytanię, żeby zrobiła z nich swój protektorat. Anglicy się zgadzają, a wygranym jest egzotyczna monarchia, bo autorytet Londynu wystarczy, żeby na archipelagu panował spokój, ale jednocześnie Europejczycy mają ważniejsze sprawy na głowie i o tym, że mają jakieś tam Tonga chyba w pewnym momencie w ogóle zapominają. A ostatecznie protektorat zostaje zniesiony w 1970.

Król George Tupou V podczas koronacji (Fot. Getty Images)Król George Tupou V podczas koronacji. Na królu roczny budżet państwa (Fot. Getty Images)

No i tak półtora wieku tongijskiej arystokracji, aż w 2006 roku władcą zostaje George Tupou V i mówi, że czas na demokrację.
Nowy król, dla przyjaciół Siaosi, to chyba najfajniejszy monarcha na świecie. Jego hobby to mundury wojskowe, ale w przeciwieństwie do wielu innych ludzi o nieograniczonej władzy i podobnych zainteresowaniach, nie idą z tym w parze ani tortury, ani masowe egzekucje, ani nawet poczciwa godzina policyjna. Zamiast tego Jego Wysokość lubi sobie popuszczać żaglówki w basenie, pograć na komputerze (dodajmy: ma 62 lata), oraz powozić się po głównej wyspie czarną londyńską taksówką. Tak, wiem, też chcę być jego poddanym.
Król miłość do brytyjskich taksówek nabył na studiach w Oksfordzie, a przy okazji doszedł do wniosku, że ich model konstytucyjny nie jest taki zły. Dalej można być głową państwa, ale najgorsza robota spada na premiera i rząd. Więc krótko po śmierci swojego ojca zapowiedział, że rozumie, że czasy się zmieniły i nadszedł czas na pierwsze demokratyczne wybory, w których obywatele sami wybiorą swoich przedstawicieli. Nie bez znaczenia było pewnie, że ci sami obywatele krótko wcześniej wywołali zamieszki, domagając się takich właśnie wyborów.

Tak czy inaczej, w czwartek się one odbyły. Kilku posłów jeszcze na starych zasadach wybrała spośród siebie arystokracja, ale całą resztę miejsc zgarnęli w głosowaniu poszechnym demokraci, więc pewnie w najbliższym czasie dojdzie do zmian w konstytucji i Tonga zacznie ustrojowo przypominać Wielką Brytanię, a król Siaosi będzie mógł więcej czasu spędzać w swojej taksówce. Czego mu z całego serca życzę!

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Na oficjalne spotkania można jeździć limuzyną, a można też ze stylem (Fot. Getty Images)Na oficjalne spotkania można jeździć limuzyną, a można też ze stylem (Fot. Getty Images)

PS William Mariner był Anglikiem, który mieszkał na Tonga w pierwszych latach XIX wieku i ogromnie przyczynił się do zachowania ustnych przekazów o najdawniejszych dziejach państwa. W swojej relacji z pobytu na wyspach pisze, że w rzeczywistości tubylcy jednak chcieli zabić Cooka, ale podczas imrezy na której gościł nie bardzo mogli się między sobą dogadać. Widać mieszkańcy Hawajów byli bardziej komunikatywni.

Punkt widzenia zależy od punktu gwałcenia

W czwartek w programie Newsnight BBC nadało reportaż o gwałtach w Kongu (można go obejrzeć tu: http://news.bbc.co.uk/2/hi/programmes/newsnight/9232689.stm). W sumie nic nowego, już od dawna wiadomo, że Północne Kivu jest światową stolicą gwałtów, w materiale BBC podają, że codziennie ofiarą takiej przemocy pada średnio 25 osób. Jednak mniej więcej w trzeciej minucie filmu zaczyna się krótki, ale bardzo interesujący fragment: o swoim traumatycznym przeżyciu opowiada bowiem mężczyzna.

O tym, że w Kongu gwałci się coraz więcej mężczyzn po raz pierwszy czytałem rok temu w reportażu New York Times’a. (http://www.nytimes.com/2009/08/05/world/africa/05congo.html) Dziennikarz cytuje tam pracownika medycznego, który mówi, że takich przypadków jest coraz więcej, ale trudno dokładnie powiedzieć ile, bo nikt się do tego nie przyzna, ani nie zgłosi po pomoc, chyba że jest w naprawdę fatalnym stanie. Dzieje się tak, bo w całej Afryce Subsaharyjskiej uprzedzenia wobec homoseksualizmu są tak ogromne, że nawet bezbronne ofiary gwałtów są uznawane za “zbrukane” i często stają się wyrzutkami w oczach najbliższych (mężczyzna w programie Newsnight opowiada, że wstydzi się go własna żona).
Znalazłem wtedy (po lekturze NYT) wypowiedź Mutumby Janviera, prawnika, który jako pierwszy zaczął nagłaśniać co się dzieje. I mówi on, że męskie ofiary to Pigmeje. To kazało mi wówczas myśleć, że chodzi o głownie o prześladowania rasowe: Pigmeje spotykają się ze strzasznym rasizmem, a często po prostu przemocą ze strony sąsiadów (polecam poszukać materiałów na własną rękę). Jednak w Newsnight podają, że do dziś w Kivu zgwałcono aż 24 proc. wszystkich mężczyzn (chociaż nie mówią skąd te dane). Jeżeli to prawda, to niemożliwe, żeby byli to tylko Pigmeje: po prostu nie ma ich tam aż tylu.

Fot.  Jehad Nga dla The New York Times

No i tu zaczynają mi się nasuwać pytania. A konkretnie pytania o to, jak gwałciciele traktują siebie samych. To znaczy, gwałt na mężczyźnie jest oczywiście najwyższą formą poniżenia w Kongu i nie tylko. Zgwałcony mężczyzna jest “zbrukany”, “splamiony” czy co tam jeszcze i spada na niego wielki wstyd. Ale co w takim razie z samymi gwałcicielami? Czy oni dokonując takiego gwałtu nie powinni się czasem automatycznie zaliczać do tej samej kategorii co zgwałcony? Logicznie tak, ale pewnie ci, którzy to robią, mają taki sam pokręcony sposób myślenia, jak wielu długoletnich więźniów na całym świecie: ktoś cię gwałci, to “pedalstwo”, ty kogoś gwałcisz – nie ma o czym mówić.
Chciałbym kiedyś przeczytać badania jakiś psychologów w tym temacie.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Polskiego czytelnika to nie interesuje

“To jest super interesujące! Fantastyczna historia! No ale tego nie puścimy, bo polskiego czytelnika to nie interesuje”.

Przez kilka lat słyszałem to już tyle razy, że chyba powinienem zrobić sobie taką dziarę na czole. To prawda objawiona redaktorów w działach zagranicznych. Polskiego czytelnika TO nie interesuje. Partyzanci na Papui Zachodniej? Polskiego czytelnika to nie interesuje. Surfing w Liberii? Czytelnika to nie interesuje. Zespoły metalowe w Maroku? Nie interesuje. Internet refugees w Japonii? Nie polskiego, nie.
Polskiego czytelnika interesują Stany. Wybory lokalne w Anglii go interesują. Szczyty Unii Europejskiej. Katyń! A najlepiej Katyń omawiany na jakimś szczycie Unii Europejskiej. Polskiego czytelnika może jeszcze zainteresować jak gdzieś w Niemczech albo Egipcie rozbije się autobus z polskimi turystami. Ale już katastrofa samalotu w Kolumbii niekoniecznie. “Na pokładzie na szczęście nie było Polaków”.

Mam ten niefart, że jestem właśnie polskim czytelnikiem. I mnie interesuje. Polskimi czytelnikami są moi znajomi, których też interesuje. I wszyscy ci nieznajomi, którzy jeżdżą, piszą, fotografują i prowadzą blogi, a którzy najwyraźniej zupełnie nie wiedzą, że nie powinno ich interesować.

I właśnie dla nich i dla rozładowania moich frustracji będzie ten blog.

Categories: Uncategorized