Archive

Posts Tagged ‘Argentyna’

Mały głód

Co godzina z głodu umiera na świecie 300 dzieci.

Jeżeli komuś stają przed oczami obrazki małych Somalijczyków z wzdętymi brzuszkami, to słusznie. Według najnowszych danych Save The Children, działającej od I Wojny Światowej organizacji humanitarnej, na chroniczne niedożywienie cierpi aż 60 mln afrykańskich dzieci – to o 15 mln więcej, niż przed dwoma dekadami, a do 2032 r., ta liczba ma się zwiększyć o kolejne 8,5 mln.

To przerażające, ale w jakiś sposób zrozumiałe. Kuriozalne jest za to, że tak dużo maluchów umiera w dwóch latynoskich krajach, z których jeden jest jednym z najszybciej rozwijających się państw na świecie, a drugi to eksporter żywności.

Niedożywione dzieci w PeruTu trzeba czegoś więcej, niż danio (Fot. El Comercio)

Peru nazywane bywa latynoskim cudem. Żaden inny kraj na kontynencie nie notuje takiego wzrostu gospodarczego: w latach 2002-2009 wyniósł on aż 60,2 proc.

Równocześnie, niedożywienie dotyka tu 700 tys. dzieci. Czyli aż co czwarte.

Jak to możliwe, że tak fantastycznie rozwijające się państwo, do którego pieniądze płyną strumieniami, nie jest w stanie nakarmić swoich najmniejszych? Bo na wzroście korzystają nieliczni, a głodują stojący na najniższym szczeblu drabiny społecznej Indianie.

Przez lata, kolejne rządy starały się zwalczyć niedożywienie u małoletnich i rzeczywiście – średnia krajowa się obniżyła. Ale na mapie pozostały białe plamy, gdzie nic się nie zmieniło. Według danych UNICEFu, to głównie te miejsca, gdzie dominują rdzenni mieszkańcy, a w kolejce do kiosku mówi się raczej w keczua niż po hiszpańsku. Na przykład, w regionie Huancavelica są dystrykty, gdzie głoduje aż 73 proc. dzieci. Niewiele lepiej jest w Apurímac. Ogólnie, niedożywiony jest co drugi peruwiański Indianin do piątego roku życia.

Rdzenni Peruwiańczycy gorzej się żywią, bo coraz mniej stać ich na jedzenie. Jego koszty sukcesywnie wzrastają i w badaniach Save The Children, aż 56 proc. respondentów – głównie z regionów wiejskich – przyznało, że kupuje go mniej, niż przed laty.

Na ich sytuację wpływa też złe wykształcenie. Według UNICEFu, tylko 11 proc. Indiańskich dzieci uczęszcza do szkół dwujęzycznych. Słabsza znajomość hiszpańskiego utrudnia im zdobycie dalszej edukacji – badania argentyńskiego Uniwersytetu La Matanza pokazują, że na uczelnie wyższe trafia zaledwie 6,7 proc. pochodzących ze wsi Indian i są to głównie mężczyźni. Tymczasem, jak informuje Save The Children, niedożywienie dzieci w rodzinach, gdzie matki chodziły tylko do podstawówki jest siedmiokrotnie wyższe niż w tych, gdzie studiowały. W dodatku, co dziesiąte dziecko jest zmuszone porzucać szkołę i pracować, więc dla tej grupy koło się zamyka.

Największą winę ponosi jednak korupcja. Część międzynarodowych koncernów górniczych działających w Peru płaci specjalny podatek, z którego środki mają iść na pomoc najbiedniejszym społecznościom. I chociaż w najbardziej dotkniętych Huancavelice i Apurímacu nie są to porażające sumy (w latach 2006-2010 odpowiednio: 29 i 17 mln dolarów), to już w Cuzco problem widać wyraźnie: region zgarnął w analogicznym okresie aż 212 mln dolarów, a i tak co trzecie indiańskie dziecko tam głoduje. Rząd co roku przeznacza na walkę z tym problemem 250 mln dolarów, ale po drodze duża część tych środków się rozmywa. Korupcja i brak niezależnej kontroli na szczeblu lokalnym sprawiają, że Peru wchodzi w XXI wiek nie tylko jako najszybciej rozwijające się państwo Ameryki Łacińskiej, ale też jako jedno z głodniejszych.

Wichi w SalcieW Salcie plaży nie ma (Fot. Indymedia Argentina)

Dzieci głodują też w innym latynoskim kraju, po którym nikt by się tego nie spodziewał – Argentyna jest bowiem jednym z największych eksporterów żywności na świecie.

Mieszkańcy Buenos Aires często przechwalają się, że są najbielszym narodem w Ameryce Południowej. Ponad 90 proc. populacji ma europejskie korzenie, rdzennej ludności jest garstka – według różnych szacunków, stanowi między 1 a 3 proc. ogółu. W tej grupie są różne plemiona, w tym Wichí, którzy zamieszkują północno-zachodnią część kraju. I których dzieci co roku umierają z głodu.

Wioski Wichí w prowincji Salta to obraz nędzy i rozpaczy. Domy to najczęściej drewniane szałasy, z kocami zamiast dachów. Kanalizacja brzmi tu jak żart, bo mało kto ma tu w ogóle dostęp do bieżącej wody. Czystość tej, która jest, pozostawia wiele do życzenia. W tak złych warunkach higienicznych łatwo o choroby, które z łatwością zabijają osłabione z niedożywienia dzieci. Tylko w pierwszych trzech miesiącach 2011 r. zmarło ich tam z tego powodu dziesięcioro. Jak wiele umiera co roku, trudno dokładnie oszacować, bo po pierwsze Wichí niechętnie rozmawiają z obcymi, a po drugie miejscowi urzędnicy wolą w dokumentach podawać tylko bezpośrednią przyczynę zgonu, a nie rozpisywać się o tym, że prawidłowo odżywiony organizm nie poddałby się tak łatwo. A według fundacji CONIN (Kooperatywa dla Żywienia Dzieci), aż 260 tys. Argentyńczyków do piątego roku życia cierpi na niedożywienie.

Paradoksalnie, Wichí do takiego stanu doprowadził rozwój rolnictwa.

Plemię od zawsze prowadziło tryb życia typowy dla ludów zbieracko-łowieckich. Okoliczne lasy dostarczały im bogatego w proteiny mięsa, ryb i owoców. Ale lasów już nie ma: tylko w latach 2000-2006 wycięto 60 tys. hektarów. Teraz uprawia się tam soję.

Argentyna dosłownie stoi soją. W zeszłym roku, zebrano jej tu prawie 50 mln ton. Aż 1/4 całego eksportu to właśnie ta roślina. Połowa światowych zasobów oleju sojowego pochodzi znad La Platy.

Efekt jest świetny dla argentyńskiej gospodarki. I fatalny dla małych lokalnych społeczności, które z dnia na dzień straciły kultywowany od wieków sposób na wyżywienie się. Teraz Wichí i im podobni są całkowicie zależni od pomocy rządowej. Ale dostają przetworzone i bogate w cukier produkty spożywcze, które negatywnie odbijają się na ich zdrowiu.

Peru i Argentyna to tylko przykłady, ale dobrze ilustrujące problem, który łatwo znika z oczu bogacącym się społeczeństwom: rozwój gospodarczy niekoniecznie idzie w parze z lepszymi warunkami życia. Save The Children szacuje, że za 15 lat, na chroniczne niedożywienie cierpieć będzie 450 mln dzieci na całym świecie. I Dział Zagraniczny przeraża to bardziej, niż jakaś Al-Kaida czy Korea Północna.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Działaczu, rzuć palenie

Jak się nazywa najwyższa liga w polskiej piłce nożnej? Nie, nie Ekstraklasa, tylko Bitwa pod Cecorą, oczywiście. Tak, jak Primera división to w rzeczywistości Trafalgar, a Ligue 1 to nic innego, jak Waterloo. Przynajmniej w świecie, gdzie za nazywanie rozgrywek odpowiadaliby Argentyńczycy.

W piątek, nad La Platą ruszają rozgrywki tamtejszej ligi, która od tego roku będzie się oficjalnie nazywać Crucero General Belgrano Primera División. A Crucero General Belgrano, to nic innego, jak krążownik “Generał Belgrano” – okręt zatopiony w groteskowej wojnie z Wielką Brytanią, której 30. rocznicę Buenos Aires będzie z pompą obchodzić w kwietniu.

Stadion w ArgentynieDzieci, pamiętajcie: wiwatujemy na cześć klęski (Fot. Maciej Okraszewski/Dział Zagraniczny)

Jak Dział Zagraniczny informował już wielokrotnie, futbol w Argentynie przeżywa najgorszy kryzys od kilkudziesięciu lat. Ale zarazem, o czym również szeroko informowano na tych łamach, od 2009 r. palenie marihuany nie jest tam karalne. Co pozwala wysnuć wnioski, że atmosfera na zebraniach tamtejszego Związku Piłki Nożnej musi być prawdziwie zabawowa. A efekty to potwierdzają.

Działacze popalać zaczęli zapewne już wiele lat temu, bo wpadli wówczas na pomysł, że nad La Platą nie mogą obowiązywać normalne zasady, zgodnie z którymi do niższych lig spadają najsłabsze drużyny zakończonego sezonu. Nie, w Argentynie działa system, w którym zlicza się trzy kolejne lata rozgrywek i dopiero wtedy spuszcza w dół pechowców. Że co? Że to nieuczciwe, bo dzięki temu najbogatsze kluby po słabych dwóch sezonach mogą sobie na trzeci podkupić najlepszych graczy? E. Podaj bonga.

System nie sprawdził się jednak rok temu, a konkretnie sprawę zawaliła najbardziej utytułowana ekipa w kraju River Plate, która położyła trzy kolejne sezony i po raz pierwszy w swojej 110-letniej historii spadła do II ligi. Wtedy w centrali zapewne też poważnie przykurzyli, bo w grudniu Związek ogłosił, że tak w ogóle, to po co rozróżnienie na ligę taką, czy siaką: oni proponują zniesienie dotychczasowych i utworzenie jednego wielkiego turnieju, w którym mogłyby się ze sobą zmierzyć czołowe drużyny z obu pierwszych dywizji. Czytaj: “River spadł. Ale jednak nie”. W internecie rozpętała się jednak taka kampania gniewu, że polska wojna o ACTA to przy niej pikuś, więc władze szybko wycofały się z tego pomysłu.

Nic to! Zioło najwyraźniej wciąż krążyło, to w styczniu Związek zorganizował Superclásico, czyli derby między River a odwiecznym rywalem Boca Juniors. Dodajmy – derby o nic, bo obie ekipy są wciąż w różnych ligach, żaden to puchar, żadne eliminacje. “Przyjacielskie derby”, jak powiedział rzecznik prasowy Związku. Stawka mniej więcej taka, jak w meczu TVNu z reprezentacją Sejmu. Ale kasa za bilety jest, z reklam też spłynęło co trzeba: można palić dalej.

Efekt? Ostatnie posiedzenie władz argentyńskiej piłki wyglądało zapewne tak:
Działacz 1: A może by tak już nie trzymać pozorów i nazwać I ligę po jakiejś klęsce?
Działacz 2: Świetny pomysł. Skocz po kebaba.

BelgranoPierwsza ligo, czas zaadaptować tonący “Belgrano” na logo (Fot. AP)

Nad wojną o Falklandy/Malwiny nie ma się co zbytnio rozwodzić. Jest rok 1982, a w Argentynie pogłębia się kryzys gospodarczy. Więc rządząca nią junta wojskowa wpada na doskonały pomysł, jak odwrócić uwagę opinii publicznej: wypowiedzieć Wielkiej Brytanii wojnę o kilka bezużytecznych skał, które zamieszkuje więcej owiec niż ludzi. Konflikt potrwa 10 tygodni i pochłonie 649 latynoskich żołnierzy. Z czego aż 323 zginie na zatopionym krążowniku “Generał Belgrano”.

No i to cała historia. Mało kogo obchodzi, że “Generał Belgrano” nazywał się wcześniej “USS Phoenix”, a Amerykanie wyeksploatowali go do cna podczas II Wojny Światowej i w 1951 r. sprzedali Argentyńczykom, uznając że do niczego się już więcej nie nadaje, więc zatopiłaby go nawet Margaret Thatcher prowadząca w pojedynkę U-boota.

Tu chodzi o symbol. Kto chociaż raz był na jakimkolwiek meczu w Argentynie, ten wie, że na każdym stadionie wielkie graffiti będzie mu przypominać, że Anglicy ukradli wyspy. Jeden z tych, na których w zeszłym roku rozgrywano Copa América, nazwano wprost “Malvinas Argentinas”. Kibice River i Boca mogą się nienawidzić, ale za przypomnienie, że to sami mieszkańcy Falklandów chcą pozostać Brytyjczykami, zgodnie naplują ci w twarz.

Jak informuje miejscowa prasa, władze postanowiły więc iść za ciosem. Chciałyby ochrzcić pierwszoligowy puchar jako “Gaucho Rivero”, od nazwiska argentyńskiego chłopa, który półtora wieku temu miał wszczynać na Falklandach/Malwinach rebelię przeciwko Brytyjczykom. To, że podobno poszło nie o patriotyczne uniesienia, tylko niezapłaconą dniówkę, jest już najwyraźniej nieistotne.

Dział Zagraniczny ma więc jeszcze kilka pomysłów. Dlaczego by tak nie pozmieniać także innych nazw? Buenos Aires przemianować na “Esto no es Londres”. A z Patagonią w ogóle się nie cackać i trzasnąć po angielsku “Fuck you Thatcher”. Brzmi, jak brzmi, ale jak widać – w Argentynie nic nie jest niemożliwe.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

PS Piłkarscy działacze w Argentynie najwyraźniej palą nie tylko marihuanę. W październiku, wicedyrektor departamentu prasowego River zdenerwował się, że jakiś facet sprzedał mu dom z wysoką wilgotnością. Więc go zadźgał. Ciekawe, którą trybunę po nim nazwą?

Fotel niekoniecznie dla orła

W niedzielę miną dokładnie 4 lata, od kiedy Meksyk ogłosił swoją słynną wojnę przeciw kartelom narkotykowym. I mimo dość wątpliwych efektów (45 tyś. zabitych i kolejne 10 tys. zaginionych) nie ma jakoś zamiaru z niej rezygnować. Po ostatnim weekendzie trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że południowemu sąsiadowi USA bardziej przydałaby się kampania na rzecz czytelnictwa. A już na pewno taka, której adresatami byliby kolejni prezydenci tego kraju.

Enrique Peña Nieto będzie od przyszłego roku rządził Meksykiem. Co prawda, wybory dopiero w lipcu, ale kandydat Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej ma taką przewagę w sondażach, a jego przeciwnicy są tak beznadziejni, że musiałby się stać cud, żeby to kto inny wprowadzał się latem do pałacu prezydenckiego. Nic zatem dziwnego, że media i zwykli obywatele chcieliby się dowiedzieć jak najwięcej o człowieku, od którego przez kilka lat będzie zależeć ich los. Na przykład: co czyta? Odpowiedź – najwyraźniej niewiele.

W sobotę, były gubernator stanu Meksyk odwiedzał Międzynarodowe Targi Książki w Guadalajarze. Podczas otwartego spotkania z potencjalnymi wyborcami, z sali padło pytanie: które trzy książki miały największy wpływ na jego życie? I Enrique Peña Nieto połknął żabę. Po kilku minutach beznadziejnego wymigiwania się, wreszcie wykrztusił: “Biblia”.

W sumie, nie byłoby w tym nic złego – każdy ma prawo być religijnym, nawet jeżeli należy do PRI (w końcu Grzegorz Napieralski też rozpowiadał w kampanii, jak to chadza z całą rodziną do kościoła). Szybko się jednak okazało, że Peña Nieto wymienił Pismo Święte nie dlatego, że faktycznie jest ono dla niego oparciem w trudach dnia codziennego, tylko dlatego, że to jedyna książka, co do której mógł być pewny tytułu i autorstwa (czyli: że jest nie do ustalenia). Jeszcze w tym samym zdaniu, bowiem, dodał, że w zasadzie, to “czytał jej fragmenty”. A potem pogrążał się coraz bardziej.

– Czytałem wiele książek, a lubię zwłaszcza powieści – przekonywał jakoś bez wyrazu – Miałbym teraz problem z przypomnieniem sobie ich tytułów.

W pewnym momencie, stwierdził, że bardzo mu się podobał “Fotel Orła” (polskie wydanie Świat Książki, 2004) autorstwa Enrique Krauze. Dopiero ktoś trzeci musiał poprawić przyszłego prezydenta, że książkę w rzeczywistości napisał Carlos Fuentes. Później z przerażeniem w oczach wypatrywał podpowiedzi od swoich asystentów, mamrocząc w kółko: “Nie pamiętam tytułu, no nie pamiętam tytułu…”, a na końcu zabłysnął myślą, że czytał niedawno thriller polityczny Jeffrey’a Archera, ale… uhm, nie pamięta tytułu.

Zaczytany Enrique Peña NietoEnrique Peña Nieto czyta o tym, jak Wojtek został strażakiem (Fot. Moisés Pablo/Cuartoscuro)

Prasa i internauci rzucili się na kandydata jak sfora wilków. Nic dziwnego, to żałosne wystąpienie było tylko wodą na młyn jego krytyków i potwierdzeniem wszystkich stereotypów na temat przyszłego prezydenta. Przeciwnicy Enrique uwielbiają wytykać mu, że jest “pustakiem”. Ich zdaniem, Peña Nieto najwięcej czasu spędza przed lustrem, żeby wyglądać jak gwiazda telenoweli, w czym ma mu zresztą pomagać żona, aktorka brylująca w takich właśnie produkcjach. Zarzucają mu też, że lubi piękne, okrągłe zdania, z których nic nie wynika. I że wpadka na targach książki tylko potwierdza, że to zwykły głupek.

I wszystko pięknie, tylko że przypadek popularnego polityka nie jest odosobniony. Jeżeli chodzi o Meksyk, to można odnieść wrażenie, że czytelnicza ignorancja to wręcz cecha niezbędna do pełnienia najwyższych stanowisk państwowych.

W poniedziałek, potencjalny (jego partia – PAN – jeszcze nie wyłoniła oficjalnego kandydata) rywal Enrique, były minister finansów Ernesto Cordero, krytykując w radiu wystąpienie lidera sondaży, sam zaliczył blamaż po pytaniu o ulubione książki: wymieniając “Wyspę cierpienia” (polskie wydanie: Amber, 2006), upierał się, że jego autorka Laura Restrepo ma jednak na imię Isabel. Z ignorancji w tej dziedzinie słynął też Vincente Fox, prezydent Meksyku w latach 2000-2006. Rok po odejściu z urzędu, na jednej z konferencji prasowej wychwalał “kolumbijskiego zdobywcę literackiego Nobla, Mario Vargasa Lllosę”, choć ten jest Peruwiańczykiem, a wspomnianą nagrodę dostał dopiero trzy lata później. Fox, z którego poprzedniej wpadki głośno się nabijano, postanowił zatrzeć złe wrażenie i pośpieszył z gratulacjami na swoim Twitterze: “Gratulacje Mario, udało Ci się! Już jest trzech: Borges, Paz i Ty”. Oczywiście, Jorge Luis Borges nigdy nie został laureatem Nobla i raczej już nie zostanie – zmarł w 1986 r.

Na serwisach społecznościowych przypominano także podobne wpadki innych polityków, a fala kpin dotarła nawet na drugi koniec kontynentu: do Argentyny, gdzie internauci z chęcią opisywali ignorancję własnych przywódców. Carlos Menem (prezydent w latach 1989-1999) w jednym z wywiadów przekonywał, że zaczytuje się w działach Sokratesa i ma zebrane wszystkie dokumenty jego autorstwa (w rzeczywistości grecki filozof nie pozostawił po sobie żadnych zapisków), a w innym pomylił Robin Hooda z Robinsonem Crusoe, twierdząc, że ten ostatni zabierał bogatym i rozdawał biednym (no faktycznie, Dział Zagraniczny przypomina sobie, że chyba dawał Piętaszkowi jakieś tam prezenty). A obecna głowa państwa, Cristina Fernández de Kirchner, w jednej z wypowiedzi zamieniła Cervantesa z autora “Don Kichota” na głównego bohatera, a potem cytowała fragment, który choć ma miejsce w jednej z adaptacji filmowych, to w samej książce nie występuje. Być może to dlatego, że – jak słusznie zauważyła w listopadzie – aż 80 proc. książek sprzedawanych w Argentynie, jest w rzeczywistości drukowanych zagranicą. Dział Zagraniczny rozumie: sabotują je wrogowie narodu. Najpewniej Anglicy.

Zaczytana CristinaMasz kochanie i sobie poczytaj, żebyś wiedziała, co w filmie jest wkładem własnym Madonny (Fot. El Diario 24)

Tymczasem na internetową falę żartów z Enrique, zareagowała jego córka, pisząc na swoim Twitterze, że ci, którzy krytykują jej ojca, to “banda debili z proletariatu” (faktycznie, pierwsza do wyśmiewania ignorancji w dziedzinie literatury jest zawsze klasa robotnicza – żelazna logika, nie ma co). Peña Nieto szybko przeprosił za jej zachowanie, ogłosił, że odbyli pouczającą rozmowę i to się więcej nie powtórzy. Dział Zagraniczny poleca też przerobić z nią książkę “Dobre maniery kaczuszki Kasi” – praca zbiorowa, nie trzeba pamiętać nazwiska autora.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Galopem do pieniędzy

Adolfo Cambiaso, dla rodziny i przyjaciół “Dolfi”, jest bogiem. Argentyńczyk talentem dorównuje Leo Messiemu i tylko do niego można go porównywać. Z tym, że zawodnik Barcelony jest czczony w barach i dzielnicach robotniczych, a jego kibice najchętniej sięgają po zimnego Quilmesa, tymczasem miłośnicy Dolfiego wolą Dom Pérignon, kawior, a na mecze dowozi ich szofer. Bo Cambiaso to największa gwiazda sportu dla bogaczy – polo.

Dolfi do ekstraklasy dobił już jako nastolatek, wygrywając praktycznie wszystko, co było do wygrania. W wieku 16 lat miał handicap +6, który na ogół dostają tylko dorośli profesjonaliści. Już trzy lata później przyznano mu – jako najmłodszemu zawodnikowi w historii tego sportu – handicap +10, który jak do tej pory zdobyło tylko dziewięciu innych ludzi, z czego połowa zdążyła umrzeć nim Gomułka oddał władzę. Adolfo jest od lat uznawany za najlepszego gracza na świecie, ma bajeczny majątek, żonę-modelkę, z którą szczęśliwie doczekał się trójki dzieci, kumpluje się z brytyjską rodziną królewską, a w swojej prywatnej stajni ma konie tej klasy, że goszczą w rubrykach towarzyskich częściej, niż miejscowi celebryci.

Do tych ostatnich (koni, nie celebrytów), Dolfi jest najwyraźniej wyjątkowo przywiązany, bo postanowił zrobić coś, co ściąga na niego gniew kolegów z boiska, dziennikarzy i kibiców – wyciągnął z kieszeni grubszy bilon i najlepsze wierzchowce kazał sobie najzwyczajniej w świecie sklonować.

María VázquezDolfi po lewej, w centrum jego żona, María Vázquez. Zdaniem Działu Zagranicznego, zawodnik zrobiłby o wiele lepiej klonując partnerkę zamiast koni (Fot. Reuters)

W polo, konie są nie mniejszymi gwiazdami niż ich jeźdźcy – nierzadko to właśnie ich klasa decyduje o wyniku spotkania. Do tego sportu potrzebne są zwierzęta eksplozywne, potrafiące gwałtownie przyśpieszyć i się zatrzymać, wytrzymałe, zwinne i łatwo zwrotne. Żeby osiągnąć te cechy, hodowcy od ponad stu lat krzyżowali ze sobą różne rasy, a jeszcze przed II Wojną Światową okazało się, że najlepsze efekty osiągnęli właśnie Argentyńczycy, mieszając konie pełnej krwi angielskiej ze swoją rodzimą rasą criollo.

Wierzchowce znad La Platy idealnie sprawdzają się na boisku, a gracze z całego świata (zawodowcy i bogaci amatorzy) właśnie tu szukają czegoś dla siebie. Sęk w tym, że kupując młodego kuca, robią zakupy trochę w ciemno. Najchętniej płaciliby więc za potomstwo czempionów sprawdzonych w grze, ale tu pojawia się prawdziwy problem – praktycznie wszystkie najlepsze konie są zawczasu kastrowane, żeby łatwiej poddawały się komendom zawodników. Więc z rozmnażania mistrzów były przez lata nici.

Aż ze swoją ofertą pojawili się genetycy.

Pierwszego konia udało się sklonować w Stanach w 2003 r. Już trzy lata później, naukowcy z dużym sukcesem (i za grube pieniądze) zaczęli kopiować zwierzęta zdobywające medale olimpijskie w skokach przez przeszkody. Nie przeszkodziły im nawet silne protesty ze strony prasy i kibiców (szczególnie w Wielkiej Brytanii), więc kiedy okazało się, że można na tym zarobić, światek polo powiedział sobie: “Eee, dodatkowymi milionami nie pogardzę”.

W październiku zeszłego roku argentyńska firma Bio Sidus ogłosiła, że udało jej się sklonować pierwszego konia w Ameryce Południowej. Zaledwie miesiąc później, na aukcji w Buenos Aires została sprzedana kopia zwierzęcia należącego do Adolfa Cambiaso. Dolfi zadbał o swoje interesy już dawno, bo w 2006 r., gdy z powodu odniesionych podczas gry kontuzji został uśpiony jego najlepszy wierzchowiec – Aiken Cura. Argentyńczyk podpisał umowę z amerykańską firmą Crestview Genetics, która pobrała materiał genetyczny zwierzęcia. Sprzedany na zeszłorocznej aukcji klon był kopią innego konia, ale i tak osiągnął cenę 800 tys. dolarów. Zadowoleni z wyników, partnerzy działali dalej: latem, w Teksasie, na świat przyszedł pierwszy genetyczny duplikat uśpionego przed laty czempiona, a następne trzy mają się pojawić na dniach. Obie strony najwyraźniej liczą też na większą współpracę, bo Crestview Genetics otworzyło niedawno filię w Argentynie.

Tymczasem okazuje się, że ingerencja naukowców w polo może przynieść zupełnie odwrotne skutki do zamierzonych – poziomu rozgrywek nie poprawi, a równocześnie zabije ducha tego szlachetnego sportu.

Nandubay BicentenarioKonik mniejszy, to pierwszy klon tego zwierzęcia w Ameryce Południowej, konik większy to jego przybrana mama, a państwo dookoła, to ekipa, która – jeżeli obecne trendy się utrzymają – będzie wkrótce bardzo, bardzo bogata (Fot. Clarín)

Specjaliści zgadzają się co do tego, że geny, choć ważne, to u konia przeznaczonego do gry w polo, wcale nie decydują o sukcesie. Od rodowodu ważniejszy okazuje się bowiem trening, warunki w jakich zwierzę dorasta, a nawet dieta. Klon nawet najwspanialszego wierzchowca, jeżeli trafi w nieodpowiednie ręce, okaże się zupełnym niewypałem. Ba! Nawet u tych samych hodowców może wcale nie powtórzyć osiągnięć “oryginału”.

Genetyka nie gwarantuje więc coraz lepszych wyników, ale właścicielom czempionów wcale nie musi o to chodzić. Górę nad grą biorą pieniądze. “Prawdziwy wierzchowiec” po kilkuletnim wykorzystaniu w zawodach, jest tak silnie kontuzjowany, że musi przejść na wczesną emeryturę, na której – ze względu na kastrację – staje się całkowicie bezużyteczny. Tymczasem kopia, nawet jeżeli nie uda się jej sprzedać za kilkaset tysięcy, to wciąż będzie mogła być wykorzystana w celach rozpłodowych. Rynkowy koszt klonowania konia, to ok. 150 tys. dolarów. Rozpłodowiec z pożądanym materiałem genetycznym, może to odrobić w niecałe trzy lata. A później to już czysty zysk.

Z tym, że – zdaniem wielu – klonowanie wynaturza istotę tego sportu, a szczególnie jego wyjątkowy etos. Jakość graczy, oraz ich handicap, określa się nie tylko na podstawie tego, jak bardzo są skuteczni (liczba zdobytych punktów nie jest tu najważniejsza, liczy się ogólna sprawność, przydatność podczas rozgrywki, jakość sztuki jeździeckiej itd.), ale również, czy postępują zgodnie z etyką, jak przystało na zawodników nobliwego, brytyjskiego sportu. Argentyna nie jest tu żadnym wyjątkiem – większość klubów piłkarskich wciąż nosi angielskie nazwy na pamiątkę swoich założycieli ze Zjednoczonego Królestwa, a anglojęzyczna diaspora jest do dziś tak duża, że w Buenos Aires wychodzą dwa dzienniki w tym języku.

Dlatego dla wielu kibiców, postępowanie Dolfiego jest co najmniej niesmaczne. Przez całą swoją karierę, Cambiaso cechował się najlepszą opinią i był wzorem dla innych graczy. Dziś, brytyjscy hodowcy – którzy w większości są gorącymi przeciwnikami klonowania – obawiają się, że jego przykład zachęci innych do podobnych praktyk. Skoro Dolfi tak robi, to co w tym złego?

O tym, jak pionierskie okazy sprawdzają się na boisku, będziemy się mogli przekonać dopiero w połowie dekady. Najstarsze klony mają dziś zaledwie po dwa lata, a do gry nie dopuszcza się ich z reguły, nim nie skończą pięciu, sześciu. Do tego czasu prawdopodobnie skopiowanych zostanie znacznie więcej zwierząt. Może więc dojść do sytuacji, że pod koniec wieku, na boiskach do polo będzie można podziwiać klony tych samych wierzchowców. Zabraknie tylko “sportsmanship” – w podręcznikach do biznesu nie ma takiego słowa.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Night Of The Living Baseheads

“Marco ma 16 lat, gdy zaprzyjaźnia się z paco. Ale to przyjaźń wyjątkowa: intensywna i kosztowna. Więc Marco płaci. Przez pierwsze dwa dni ze swoich pieniędzy. Przez następne kilka wydaje wszystkie oszczędności matki. Później zaczyna wyprzedawać wszystko co ma pod ręką. Z mieszkania znikają kolejno garnki, ubrania i meble. W końcu, gdy dom jest już całkowicie ogołocony, nastolatek kończy dzieło: wyjmuje z framugi drzwi wejściowe i idzie je spieniężyć. Nikt go już więcej nie zobaczy. Dziś jego matka załamuje ręce. Mówi, że nigdy nie wyjechałaby z Buenos Aires w odwiedziny do rodzinnej Boliwii zostawiając syna samego, gdyby tylko wiedziała, że wciągnęło go przekleństwo dzieci z Villa 31, slumsu w centrum miasta. Że wciągnęło go paco.”

Tak zaczyna się mój reportaż z Argentyny, który “Polityka” opublikowała w zeszłym tygodniu w swoim wydaniu Ipadowym, a od dziś można go już przeczytać w serwisie internetowym magazynu:

Poliyka-paco

Kiedy słyszy się o paco pierwszy raz, natychmiastowym skojarzeniem jest crack. Ale choć oba narkotyki są bardzo bliskimi krewnymi, to cytowany w reportażu doktor Damin stwierdził, że “paco jest jak crack na sterydach”. To lepsza, silniejsza wersja. I bardziej destrukcyjna. Jednak bez względu na to, jak nazywać wygotowane z kokainowej pasty kryształki, ich złowieszczy charakter przejawia się w jednym: to narkotyk biedoty, o którą nikt się nie troszczy, a która sama nie jest sobie w stanie dać z nim rady.

Paco tak naprawdę występuje w całej Ameryce Łacińskiej i to pod różnymi nazwami. W Boliwii mówią na nie bazuco, w Meksyku – poppers (w Polsce mówi się tak o zupełnie innej używce). Ale jeszcze do niedawna, Argentyna była jedynym krajem, gdzie jego użycie urosło do rozmiarów epidemii. Teraz, ma już do towarzystwa Brazylię.

PacoPaco, oxi, bazuco – różne nazwy, ten sam syf (Fot. Maria Elena Romero/Al Jazeera)

W największym kraju Ameryki Południowej, na latynoski crack mówi się oxi (od “oxidado” – “zardzewiały”). Pierwsi z jego skutkami zetknęli się mieszkańcy Amazonii. Ponieważ w Brazylii nie uprawia się koki, kartele muszą ją jakoś dostarczyć do Rio albo bogatego Sao Paulo.
Szlak wiedzie głównie przez Manaus, stolicy stanu Amazonas. Ci, którzy próbują walczyć z przemytem, narażają się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Thomaz Vasconcellos, szef wywiadu w stanowym Sekretariacie Bezpieczeństwa, nie rozstaje się z pistoletem nawet w domu. Divanilson Cavalcanti, miejscowy szef policji, był zastraszany we własnym domu. Mauro Antony, sędzia w sprawach o przestępczość narkotykową, był dla bandytów nieosiągalny, więc przeprowadzili zamach bombowy na jego kuzyna.
Kartele wysyłają kokainę prosto na wybrzeże, ale na miejscu też postanowiły sobie stworzyć rynek. A najrentowniej było zacząć z tanim i szybko uzależniającym oxi. Kryształek w Manaus kosztuje zaledwie 2 reale, czyli niecałe 4 złote. Według Associação de Redução de Danos, organizacji pozarządowej ze stanu Acre (także w Amazonii), w samej tylko jego stolicy Rio Branco, od oxi uzależnionych jest aż 8 tys. osób (na 305 tys. mieszkańców!). 80 proc. wszystkich przechwytywanych w tym stanie narkotyków, to właśnie oxi.

Oxi w Rio BrancoBocada, czyli narkotykowa meta w Rio Branco – nie mylić z obozem harcerskim w Górach Sowich (Fot. O Globo)

Przeprowadzka nad ocean była tylko kwestią czasu. Oxi zdobyło favele w takim tempie, że stało się nawet jednym z tematów zeszłorocznej kampanii prezydenckiej. Ich zwyciężczyni, Dilma Rousseff, wystąpiła w ostrzegającym przed skutkami narkotyku filmiku, a jej przeciwnik José Serra, poświęcił mu cały artykuł własnego autorstwa w “Estado de Sao Paulo”. W tym roku, w samym tylko Pernambuco, policja przechwyciła w sumie kilka milionów kryształków. W Rio policja co tydzień urządza łapanki na uzależnionych, którzy są potem wysyłani na przymusowy detoks. Ale chociaż za kratki trafiają kolejni dilerzy, a niszczone są kolejne laboratoria, to walka z oxi jest jak walka z wiatrakami. Jego produkcja jest po prostu zbyt tania i łatwa.

Cena kokainy jest tak wysoka, bo do jej uzyskania trzeba zaangażować duży kapitał. Do jej wyekstrahowania z liści koki potrzeba dużej ilości chemikaliów, których wolny obrót w krajach, gdzie uprawia się tę roślinę, jest mocno ograniczony. Kartele muszą się nieźle natrudzić, żeby w ogóle rozpocząć produkcję.
Tymczasem paco/oxi można sobie po prostu ugotować w kuchni, a potrzebne składniki dostać bez problemu w okolicznych sklepach. Jeżeli policja zlikwiduje kokainowe laboratorium, jego powtórne uruchomienie może przestępcom zająć kilka tygodni. “Narkokuchnie” będą gotowe do działania jeszcze tego samego dnia.

KokaZa ten własnoręcznie uzbierany worek koki, Dział Zagraniczny wybudował sobie willę z basenem (Fot. Maciej Okraszewski/Dział Zagraniczny)

Paco/oxi jest tak trudne do zwalczenia jeszcze z jednego powodu: bo mało kogo tak naprawdę obchodzi. To narkotyk produkowany przez biednych dla biednych. Slumsy w Amazonii, favele w Rio, czy villas miserias w Buenos Aires – to wszystko dzielnice wykluczonych, którymi mało kto się przejmuje. Dopóki cpają u siebie, a dla zdobycia kasy na następną działkę napadają tylko na swoich sąsiadów, to nikt nie chce sobie zawracać nimi głowy. Oxi zaczęło zbierać krwawe żniwo w Amazonii już 5-6 lat temu, ale prasa zrobiła raban dopiero, kiedy narkotyk dotarł do metropolii na wybrzeżu. W Argentynie o paco mówi się znacznie dłużej, ale jak do tej pory nie wypracowano żadnej spójnej polityki przeciwdziałania. Policyjne akcje, to tylko czynności pozorowane – zwalcza się skutek, a nie przyczynę.

I to kolejny moment, kiedy trudno nie pomyśleć o cracku. Mniej więcej od połowy lat 80., wielkie metropolie w Stanach Zjednoczonych przeżywały jego prawdziwą epidemię, która miała potrwać niemal dekadę. Ale chociaż liczba uzależnionych rosła w zastraszającym tempie, to amerykańskie władze nie podejmowały żadnych zdecydowanych działań. Powód? Ćpali głównie mieszkańcy czarnych gett, takich jak Compton w Los Angeles, albo Bushwick w Nowym Jorku. Brutalna przestępczość skoczyła gwałtownie do góry, ale ponieważ było to głównie “black on black crime”, to biała klasa rządząca wolała przymykać oczy na problem. Nastroje Afroamerykanów z tamtego okresu świetnie oddaje zwrotka Chubb Rocka na singlu “Return of the Crooklyn Dodgers” (“Journalistic values are yellow and then of course falters/You watch Channel Zero with that bitch Barbara Walters/She’ll have you believe black invented crack”):

Epidemia cracku w USA skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. I nie do końca wiadomo: dlaczego?

Steven D. Levitt i Stephen J. Dubner próbują przekonywać w światowym bestsellerze “Freakonomics” (w Polsce wydana na początku roku przez Wydawnictwo Znak), że to dzięki… aborcji. Autorzy uważają, że liberalizacja prawa do przerywania ciąży, która miała miejsce mniej więcej w tym samym czasie, sprawiła, że ubogie i pozbawione wykształcenia kobiety ze środowisk kryminogennych poddawały się tym zabiegom, dzięki czemu na świat przychodziło z czasem coraz mniej potencjalnych dilerów/uzależnionych od cracku. Jest to jednak teoria na glinianych nogach, co zauważają chyba też Levitt i Dubner, piszący dalej, że stale obniżająca się cena tego narkotyku, sprawiła, że handlowania nim przestało być tak lukratywne, jak wcześniej, a już w ogóle nie kalkulowało się z potencjalnym ryzykiem (wyroki sądowe za posiadanie niewielkich nawet ilości cracku, zdecydowanie przewyższały długość potencjalnej odsiadki za posiadanie “pełnoprawnej” kokainy).

Bardziej prawdopodobne wydaje się, że do końca epidemii przyczyniła się popkultura.
W apogeum koszmaru, do walki ruszyli idole nastolatków z czarnych gett. Public Enemy porównywali uzależnionych do zombi na “Night Of The Living Baseheads”. W “New Jack City” Ice-T, który jeszcze niedawno rymował o zabijaniu policjantów, sam wcielał się w rolę stróża prawa, który walczy o duszę Nowego Jorku z potężnym dilerem cracku (w tej roli Wesley Snipes). O tym, jak źle kończy się dilerka, opowiadał film Spike’a Lee “Clockers”. Z kampanią anty-crackową, objechał kraj Al Sharpton, legendarny czarnoskóry działacz ruchów obywatelskich.
W gettach nie było ani jednej osoby, która w taki czy inny sposób nie zetknęłaby się z uzależnionymi i na własne oczy nie przekonała, co niesie ze sobą palenie tego narkotyku. “Crackhead” stało się tak stygmatyzującym wyzwiskiem, że jeszcze 10 lat po umownym końcu epidemii, z powodzeniem używał go w swoim programie popularny satyryk Dave Chappelle. Kolejne pokolenia wolały się więc od kryształków trzymać jak najdalej.

Dziś crack jest oczywiście wciąż w Stanach obecny, ale skala uzależnienia jest nieporównywalnie mniejsza od tej sprzed dwóch dekad. Czy oznacza to, że Argentynę i Brazylię czeka taka sama droga, zanim zdołają sobie poradzić z paco/oxi? Jeżeli tak, to w villach i favelach, będzie to prawdziwa droga przez piekło.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.