Archive

Archive for April, 2011

Czytaj w kontekście

Mam problem z Kubą.

Problem polega na tym, że z jednej strony wiem, że to autokratyczna dyktatura i chciałbym, żeby bracia Castro wreszcie zluzowali (Fidel, serio, jak się ma 85 lat, to można wnuka na kolanie bujać, a nie decydować o życiu 11 mln osób). Ale z drugiej działa mi na nerwy, kiedy przedstawia się ją w mediach jak jakiś wielki gułag, normalnie Koreę Północną na sterydach. Bo to po prostu nieprawda i mydlenie ludziom oczu.

Sęk w tym, że jak już ktoś próbuje wyprostować kilka błędnych informacji, albo chociaż pokazać bardziej zniuansowany obraz Kuby, to bardzo łatwo przypiąć mu łatkę obrońcy reżimu i zaślepionego lewaka (a sytuacji nie poprawia fakt, że wielu takich użytecznych idiotów naprawdę głośno gardłuje na rzecz braci Castro). Szczególnie w Polsce, gdzie doświadczenia mamy, jakie mamy.

Tak więc z polskich mediów możemy się np. co jakiś czas dowiedzieć jak bardzo gnębiona jest kubańska opozycja, przedstawiana nad Wisłą niemal jak latynoski KOR i Solidarność w jednym. Nie dowiemy się za to, że opozycjonistów jest dosłownie garstka, że są kompletnie zdezorganizowani, że poszczególne grupy są ze sobą skłócone i kopią pod sobą nawzajem dołki, że ich głównym działaniem jest wyciąganie kasy od amerykańskich dyplomatów w Hawanie (o czym ci ostatni pisali w depeszy z kwietnia 2009 r., ujawnionej przed kilkoma miesiącami przez Wikileaks), przez co zostaje im już mało czasu i energii na faktyczne “opozycjonowanie”, ani że większość z nich to starsi państwo w wieku okołoemerytalnym, przez co kompletnie nie mają pojęcia jak trafić do młodzieży, wśród której większym autorytetem cieszą się nawet zespoły muzyczne jak hip hopowe Los Aldeanos czy punkowe Porno Para Ricardo, albo chociaż blogerzy, jak znana i u nas Yoani Sánchez.

Inny gorący temat to więźniowie polityczni, szczególnie, że przez ostatnie kilka miesięcy reżim wielu z nich wypuścił na wolność (zmuszając zarazem do emigracji). Za każdym razem kiedy mury więzienia opuszcza kilku z nich, możemy się dowiedzieć, że osadzonych pozostaje wciąż wielu innych, a ich liczba (jeżeli w ogóle jest podawana) waha się między kilkudziesięcioma, a nawet 340 osobami (taką ilość podaje chociażby portal Solidarni z Kubą, prowadzony przez Instytut Lecha Wałęsy).
No i wszystko spoko, do momentu, kiedy zadamy sobie trud sprawdzenia tych nazwisk. Bo obok osób autentycznie zaangażowanych w demokratyzację życia na Kubie, prawdziwych opozycjonistów, albo ludzi siedzących za jakieś absurdalne sprawy (np. facet, który dostał wyrok, bo przed domem wywiesił krytyczny wobec Fidela transparent), znajdziemy też pięciu mężczyzn, którzy za kraty trafili, bo chcieli uciec z wyspy, a w tym celu postanowili porwać łódkę z francuskimi turystami i przystawiać im noże do gardeł, grożąc śmiercią, jeżeli nie dowiozą ich do USA, pięciu innych, którzy uzbrojeni w karabinyc maszynowe zaatakowali w 1994 r. posterunek policji i zabili jednego funkcjonariusza, albo dwóch kolejnych, którzy w 1997 r. przeprowadzili na wyspie serię zamachów bombowych, w których ranne zostały zupełnie przypadkowe osoby, a śmierć poniósł włoski turysta.
Powiedzmy sobie wprost, że trzeba by bardzo naciągnąć definicję więźnia politycznego, żeby objęła tych panów.

Tak więc naprawdę ciekawe teksty i wartościowe analizy na temat Kuby, trafiają się w polskich mediach dość rzadko. Ale jeżeli ktoś chce znaleźć rzetelne informacje z wyspy, to niekoniecznie musi uczyć się hiszpańskiego, styknie angielski. Media brytyjskie są dość dobrze ogarnięte, czasem można znaleźć coś ciekawego na blogach prowadzonych przez angielskich i amerykańskich latynoamerykanistów, a wbrew pozorom nawet w USA obraz Kuby niekoniecznie będzie odbiegał daleko od prawdy (no chyba, że ktoś czerpie informacje z Fox News itp.).

KongresProszę wstać, pan dyrektor wchodzi do klasy (Fot. AP)

Piszę o tym wszystkim, bo w zeszłym tygodniu miał miejsce VI Kongres Komunistycznej Partii Kuby. Rzecz bardzo ważna, bo poprzedni odbył się w 1997 r., a to na tych spotkaniach partia ustala (albo klepie wcześniejsze ustalenia) w jakim kierunku pójdzie kraj. Kuba przechodzi właśnie wielkie zmiany, wielu analityków spekuluje, że pójdzie chińską drogą, czyli zachowania komunizmu w sferze ideologicznej i wprowadzenia kapitalizmu w gospodarce. Więc można się było spodziewać jakiś przełomowych decyzji, albo deklaracji.
A wyszło średnio, żeby nie powiedzieć rozczarowująco (np. moim zdaniem mianowanie José Ramóna Machado, 80-letniego weterana rewolucji, na fotel następnego w kolejce do władzy, to zupełne nieporozumienie).

W każdym razie, teraz hurtowo zczytuję analizy i trafiłem na depeszę agencji UPI, w której podają takie dane:

“W tej piętnastce [członków Biura Politycznego – przyp. DZ] pojawiają się trzy nowe twarze, ale tylko jedna kobieta. (…) Komitet Centralny składa się ze 115 członków, spośród których 48 to kobiety (41,7 proc.) a 36 to czarni albo mulaci (31 proc.). (…) Całkowita liczba mężczyzn to 67, a tych którzy są biali 79. Jeżeli chodzi o pozycję polityczną, kobiety, czarni i mulaci wciąż wypadają niekorzystnie”.

No niby tak, chociaż jak się spojrzy na inne państwa latynoskie, to widać, że akurat w tej kategorii Kuba nie wypada tak źle. Ale z ciekawości sprawdziłem, jak to wygląda w kraju, skąd jest agencja UPI, czyli w Stanach.
No więc, na 435 członków Izby Reprezentantów, 363 to mężczyźni (czyli 83 proc.), kobiet jest tylko 72. Biali to 362 osoby (czyli znowu 83 proc.), czarnych jest tylko 42 (9 proc.), latynosów zaledwie 24 (5 proc.), a Azjatów 6 (czyli 1 proc.). Jest 1 (słownie: jeden) indianin.

Jeden Barack Obama wiosny nie czyni.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Londyn na Ottawę zamienię

Nie było podsumowania tygodnia, bo święta i Dział Zagraniczny miał wolne (i z tego samego powodu nie będzie podsumowania też w następną niedzielę). Ale nie ma tego złego, bo dzięki temu znalazł się czas na przejrzenie serwisów, które na ogół giną gdzieś w odmętach RSSów. I nagle okazuje się, że dwa miesiące temu pewien gorący kraj zbuntował się przeciw rządowi, który narzucił mu swoją władzę wbrew woli mieszkańców. Gdzie? W Wielkiej Brytanii. A w tle za sznurki pociąga jeszcze Kanada.

Jak Wielka Brytania może być “gorącym krajem”? Może, jeżeli mówimy o Turks i Caicos, które są częścią brytyjskich terytoriów zamorskich: choć formalnie nie są częścią europejskiego państwa, to de facto pozostają pod jego ścisłą kontrolą. I nie bardzo im się to podoba.

Turks i Caicos niełatwo znaleźć na mapie. To zaledwie 430 kilometrów kwadratowych rozrzuconych na prawie 40 wysepkach nieco na północ od granicy rozdzielającej Haiti od Dominikany. Może dlatego nikt nie zwrócił uwagi na to, że na początku marca grupa mieszkańców przypieła się do barierek przy głównej drodze i na jakiś czas całkowicie zablokowała dojazd na jedyne w kraju lotnisko. Trzech organizatorów protestu trafiło do aresztu, a kilka dni później Londyn ogłosił, że wpompuje w miejscową gospodarkę 250 mln funtów, czyli trochę ponad połowę rocznego budżetu wysp. Napięcie w kraju jednak nie zniknęło, bo drożejące jedzenie i benzyna są tylko pretekstem. Prawdziwe podłoże konfliktu jest głębsze i ciągnie się od wielu lat.

Lotnisko TurksDział Zagraniczny może na takim lotnisku ładować bagaże nawet za pensję minimalną (Fot. PRNewsFoto)

Pierwszymi mieszkańcami wysp byli Indianie Taino, ale w 1492 r. w okolicy pojawił się Krzysztof Kolumb z ekipą i impreza się skończyła. Po tym jak wykończyli prawie wszystkich na Hispanioli, Europejczycy zaczęli ściągać niewolników z sąsiedztwa i w połowie XVI w. Turks i Caicos kompletnie opustoszały, co potem przez lata było bardzo na rękę piratom, którzy używali ich jako bazy. Formalnie włądzę sprawowali najpierw Hiszpanie, potem Francuzi, aż wreszcie zaczęli się tu osiedlać Anglicy uciekający przed amerykańską wojną o niepodległość. Londyn formalnie zaanektował wyspy w 1799 r. i zaczęła się jazda na karuzeli.
Najpierw wyspy włączono do Bahamów. W 1848 r. zostały samodzielną kolonią, ale już 25 lat później przyłączono je administracyjnie do Jamajki. W 1959 r. znowu zostały osobnym organizmem, ale tylko na papierze, bo faktycznym szefem pozostawał gubernator Jamajki. Więc kiedy ta ostatnia 4 lata później w końcu dostała niepodległość, wielu miejscowych miało nadzieję, że Turks i Caicos czeka taka sama przyszłość. Wielka Brytania wywinęła im jednak numer i w 1965 r. podporządkowała je… gubernatorowi z Bahamów. Które ostatecznie poszły na swoje w 1973 r., w związku z czym Turks i Caicos nie było już komu opchnąć i z Londynu przysłano gubernatora już na miejsce. O samodzielności nie mogło być mowy.

Ostatni kryzys ciągnie się już dwa lata, od kiedy Londyn rowiązał lokalny parlament, zawiesił miejscową konstytucję i przywrócił zarządzanie w stylu kolonialnym.
Wszystko z powodu oskarżeń o malwersacje i korupcję. Okazało się, że np. publiczne tereny były wynajmowane prywatnym przedsiębiorstwom za symboliczne sumy 1 funta za akr, a tymczasem premier Michael Misick wydawał znacznie więcej pieniędzy niż miał udokumentowanych zarobków i stylem życia przypominał bardziej gwiazdę filmową niż szefa rządu mikroskopijnego terytorium zamorskiego (który – powiedzmy sobie wprost – mógłby się jednak obejść bez kuloodpornego samochodu, odrzutowca i sowicie opłacanych ochroniarzy).
Ponieważ prawo głosu na Turks i Caicos ma tylko ok. 7 tys. osób (czyli zaledwie 20 proc. mieszkańców), politycy zabiegają o ich względy w bezceremonialny sposób. Była żona premiera Misicka zeznała w śledztwie, że tuż przed wygranymi wyborami w 2007 r., jej ówczesny małżonek rozdawał wyborcom pliki banknotów. A przy okazji dorzuciła, że małżeństwem już nie są, bo szef rządu lubił ją od czasu do czasu pobić (no i pewnie nie pomogło, że w 2006 r. jej koleżanka oskarżyła go o gwałt).

LisaRayByła żona premiera też do szarych myszek nie należy (Fot. Derek Blanks)

Misick oczywiście wszystkiemu zaprzecza, Galmo Williams, który przejął po nim fotel premiera na krótko przed zawieszeniem przez Londyn konstytucji, oskarża Wielką Brytanię o wprowadzenie na wyspach dyktatury, a “mieszane uczucia” ma nawet szef opozycji Floyd Seymour. Stąd spore niezadowolenie w kraju i niedawne protesty.
Jednak, co ciekawe, wielu polityków wcale nie opowiada się za pełną niepodległością. Zamiast tego, woleliby po prostu zamienić patrona. Z Anglii na Kanadę.

Skąd w tej całej historii ojczyzna Terrance’a i Phillipa? Pierwszy z pomysłem zaanektowania wysp przez Ottawę wyskoczył już w 1917 r. ówczesny premier Kanady Robert Borden. Czemu? Dział Zagraniczny szukał i nie znalazł na to odpowiedzi, strzelamy, że po prostu sobie wypił. Tak też pewnie pomyśleli na Downing Street, bo kazali mu się stuknąć w głowę.
Pomysł jednak nie upadł i powracał do życia kolejno w 1974, 1982 i 2004. Rok wcześniej, badanie opinii publicznej na Turks i Caicos pokazało, że 60 proc. mieszkańców popiera związanie ich kraju z Kanadą.
Formalne przejęcie wysp przez to państwo to nadal tylko marzenia, ale jego obywatele nie chcą czekać i już wzięli się do roboty. Co roku na Turks i Caicos przylatuje ich ponad 16 tys., są też właścicielami ponad 1/3 wszystkich miejscowych hoteli i ośrodków wczasowych, inwestują też w bary, restauracje i inne biznesy.

Być może więc kraj, który do tej pory kojarzył się Działowi Zagranicznemu z hokejem, syropem klonowym i tym, że Georges St-Pierre is not impressed with your performance, za jakiś czas stanie się właścicielem małego karaibskiego raju.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Categories: Uncategorized

1970-2011

Dzisiejszy wpis nie jest strice “zagraniczny”, ale poświęcony osobom, które żeby nam tę zagranicę przybliżyć, często narażają własne zdrowie i życie. A czasem nawet je tracą. Jak niestety w środę: w libijskiej Misracie pod ostrzałem z moździerzy zginęli fotoreporterzy Tim Hetherington i Chris Hondros. Guy Martin i Michael Christopher Brown zostali ranni.

Tim i ChrisChris Hondros (po lewej) i Tim Hetherington

Tim Hetherington, urodzony w Anglii, ale pracujący głównie dla mediów amerykańskich, był jednym z najlepszych fotoreporterów wojennych ostatnich lat. Przez lata dokumentował krawe konflikty w Afryce Zachodniej (zasłynął między innymi tym, że w ostatniej konfrontacji w Liberii, był jedynym zagranicznym fotografem pracującym po tej stronie frontu, którą kontrolowali rebelianci), ale też życie codziennie tej części świata. Był takim kotem, że potrafił sobie nawet wziąć roczny urlop od dziennikarstwa, żeby popracować trochę społecznie.
Jego zdjęcia wielokrotnie zdobywały najwyższe uznanie wśród kolegów i koleżanek po fachu, ale po najwyższy laur w środowisku sięgnął w 2007 r., kiedy zdobył główną nagrodę na konkursie World Press Photo za tę klatkę:

Żołnierz w okopieAmerykański żołnierz w okopie w Afganistanie (Fot. Tim Hetherington)

Chociaż werdykt, żeby akurat ten obraz uznać za zdjęcie roku, był lekko dyskusyjny (jak zresztą wiele innych decyzji jury z innych edycji), to nikt nigdy nie kwestionował, że Hetherington należy do absolutnej czołówki światowego fotoreportażu. Jednak Anglik nie ograniczał się tylko do naciskania spustu migawki. Był prawdziwym wizjonerem.

– Jeżeli angażujesz się w komunikację masową, to musisz przestać myśleć o sobie, jako o fotografie – mówił rok temu w wywiadzie dla Lens, fotograficznego bloga New York Times’a.
Hetherington nie tylko myślał szerzej, ale przede wszystkim działał. Pisał, udziełał się artystycznie, coraz częściej nie tylko robił zdjęcia, ale i kręcił filmy, w końcu wziął się za dokument. Film “Wojna Restrepo” o amerykańskich żołnierzach stacjonujących w afgańskiej dolinie Korangal, wywołał w zeszłym roku ogromne poruszenie. Hetherington pokazał, że nie mieści się w ramach klasycznego dziennikarstwa, że idzie o krok dalej niż reszta i że w przyszłości może jeszcze wiele pokazać.
Nie zdążył. Miał 41 lat.

Jego równieśnik Chris Hondros był nieco mniej utytułowany, ale też był jednym z najlepszych fotoreporterów wojennych. Kosowo, Afganistan, Kaszmir, Intifada w Palestynie, Irak, Angola – Hondros był wszędzie, zawsze ubrany w swoją legendarną sportową marynarkę. Pamiętam szczególnie jedno jego zdjęcie z 2003 r., które wtedy zrobiło na mnie wielkie wrażanie i magnetyzuje do dziś:

Monrovia ChondrosŻołnierz lojalny wobec prezydenta Taylora na strategicznym moście podczas walk o Monrowię w 2003 r. (Fot. Chris Hondros)

Hondros poza fotografią miał jeszcze dwie pasje: szachy i muzykę klasyczną. Podobno po konflikcie w Libii planował na kilka lat osiąść na Bliskim Wschodzie i utrwalać życie codzienne krajów arabskich. Teraz możemy już tylko podejrzewać, że na pewno zrobiłby to jak zawsze: po mistrzowsku.

Chciałem poświęcić trochę miejsca obu mężczyznom, bo byli przedstawicielami tej gałęzi dziennikarstwa, która jest zarazem piekielnie trudna i często niedoceniana, jeżeli nie gorzej.
Kiedy fotoreporter uchwyci jakieś niesamowicie ważne wydarzenie, następnego dnia setki milionów osób od Nowego Jorku po Władywostok będzie oglądało w gazetach jego zdjęcie, ale mało kto zada sobie trud, żeby sprawdzić jego nazwisko, wciśnięte w jakieś niewidoczne miejsce jak najmniejszym drukiem, albo w ogóle zastąpione tylko nazwą agencji.
Dwa lata temu Maciej Jeziorek – jeden ze zdolniejszych Polaków w tej konkurencji, członek Napo Images – opowiadał mi dwa lata temu, że gdy zaczynał karierę kiedyś w jednej redakcji, to na ścianie była tablica, na której wszyscy dziennikarze byli przypisani do jakiegoś działu. Fotoreporterów wrzucono do technicznego, razem z kierowcami i sekretarkami.
Pieniądze są słabe, wiele osób dorabia na boku. Żenujące jest, że w niektórych dużych redakcjach fotografowie są zatrudniani tylko na 1/4, albo 1/8 etatu: akurat wystarczająco, żeby w umowie dołożyć zapis o przejęciu praw majątkowych do wykonanych przez nich zdjęć.
Konkursy branżowe są prestiżowe tylko w środowisku, na zewnątrz mało kto w ogóle o nich informuje. Kiedy Wojtek Grzędziński dostaje we Francji ultra prestiżową nagrodę Visa Pour L’Image, to ze świecą szukać tej informacji w polskich serwisach.

Tymczasem zawód fotoreportera jest niesłychanie ważny, bez ich pracy nie wiedzielibyśmy nawet połowy tego, co wiemy o świecie. “Jedno zdjęcie jest warte tysiąc słów” – to najszczersza prawda. Możemy przeczytać sto albo i dwieście reportaży o tym, jak jest w Somalii, Birmie, czy Kolumbii, ale obraz w naszej głowie będzie tylko lepszym lub gorszym wyobrażeniem, ograniczonym przez naszą własną wyobraźnię. Dopiero towarzyszące tekstowi zdjęcia przenoszą nas w tamte miejsca, pozwalają spojrzeć na ludzi, okolicę, stanąć oko w oku z tym, o czym czytamy. A żeby zrobić naprawdę dobre zdjęcie, trzeba zaryzykować.

– Jeżeli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś wystarczająco blisko – mawiał ojciec nowoczesnego fotoreportażu, Robert Capa, który swoim najsłynniejszym zdjęciem dowodził, że podejść można ekstremalnie blisko:

Hiszpania CapaŻołnierz wierny Republice w chwili śmierci na Cerro Muriano 5 września 1936 r. (Fot. Robert Capa)

Jego maksymę brali i biorą sobie do serca inni fotoreporterzy. Dzięki temu my możemy liznąć trochę świata z wygodnego fotela. Za co oni często muszą zapłacić najwyższą cenę.
Sam Capa zginął w wieku 40 lat, rozerwany przez minę w Wietnamie. 17 lat wcześniej na wojnie domowej w Hiszpanii zginęła jego wielka miłość Gerda Taro, która przecierała kobietom szlak w tym zawodzie. Życiem zapłacili też za swoje poświęcenie między innymi Andriej Sołowiew (zastrzelony przez snajpera w Abchazji), Sawada Kyōichi (który podczas wojny w Kambodży przedostał się na terytorium kontrolowane przez Czerwonych Khmerów i o którym długo krążyły plotki, że żyje z partyzantami i dokumentuje ich walkę; po latach włoski reporter Tiziano Terzani dowiedział się, że Japończyka zakatował na śmierć pierwszy napotkany oddział komunistów), Sean Flynn (syn Errola Flynna, legendy Hollywood, również zabity w Kambodży) czy chociażby David Seymour (urodzony w Warszawie, współzałożyciel – razem z Capą – słynnej agencji Magnum, zastrzelony w Egipcie podczas kryzysu sueskiego). I można by tak wymieniać jeszcze długo.

Czasem ceną za swoją pracę jest nie śmierć, ale straszliwe kalectwo. João Silva, jeden z najbardziej cenionych fotoreporterów ostatnich dwóch dekad (i członek sławnego Klubu Bang Bang), w październiku 2010 r. wszedł na minę w Afganistanie. Urwało mu obie nogi, ale Silva nim stracił przytomność, zdążył jeszcze zrobić tę serię zdjęć:

Silva minaZdjęcia zrobione przez Silvę tuż po wejściu na minę, sekundy przed straceniem przytomności (Fot. João Silva)

Dziś zaczyna powoli chodzić dzięki protezom. Jeżeli macie trochę grosza i cenicie sobie sztukę najwyższych lotów, to na tej stronie internetowej możecie kupić odbitki jego zdjęć, z których dochód idzie na rehabilitację.

Nawet jeżeli fotoreporter ma fart i nie da się ustrzelić/wywalić w powietrze/zakatować itp., to prędzej czy później dopadną go wspomnienia tego, co przeżył i na co musiał patrzeć. Wojtek Grzędziński, który zebrał kupę nagród (i słusznie!) za swoje zdjęcia z wojny w Gruzji, mówił mnie i kilku innym młodym reporterom, że zanim zdecydujemy się na swoją pierwszą wojnę, musimy być naprawdę solidnie przygotowani psychicznie, bo niektórych obrazów po prostu nie da się wyrzucić z głowy. Krzysztof Miller, fotograf “Wyborczej” i autor niesamowitych zdjęć z wojen na całym świecie, leczy się ze skutków stresu w szpitalu. Kevin Carter – kolega Silvy z Klubu Bang Bang – popełnił samobójstwo.

Zdjęcia okropieństw popełnianych przez żołnierzy USA w Wietnamie, zadziałały tak silnie na ludzi w Stanach, że sprzeciw społeczny zmusił rząd do wycofania się z tego konfliktu. Sam tekst, choćby nie wiadomo jak mocny, nigdy nie będzie miał takiej siły rażenia jak fotografia małej dziewczynki oblanej napalmem.
Artykuł o Libii można napisać zza biurka w Sieradzu, zdjęć tak się zrobić nie da. Na szczęście wciąż jest ta garstka ludzi, która zadaje sobie trud, żeby dotrzeć tam, gdzie nie dociera nikt inny i pokazać nam wszystkim to, czego sami nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.
Dlatego jeżeli czasem otwieracie gazetę i rzuca Wam się w oczy jakieś niesamowite, mocne zdjęcie, to proszę: zadajcie sobie ten minimalny trud odszukania na marginesie nazwiska autora, znajdźcie jego maila w internecie i wyślijcie mu krótką wiadomość: “Ziom, odwalasz kawał dobrej roboty”.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Frankfurt 1974

Tomek Michalski, jest Ślązakiem, który jeżeli kiedyś będzie miał córkę i syna, to ją nazwie Polonia, a jego Bytom. Nigdy nie rozmawialiśmy o religii, ale jeżeli Tomek jakąś ma, to stuprocentowo jest nią piłka nożna. W związku z czym wynajduje różne perełki i wczoraj podesłał filmik, który właśnie robi karierę w internecie. I nic dziwnego, bo to krótka forma w mistrzowskim wydaniu. Szkoda słów, sami obejrzyjcie:

Nagranie to oczywiście reklamówka Thai Military Bank, którą agencja Leo Burnett nakręciła w takim stylu, że połączone siły Banderasa, Depardieu, DeVito czy (nomen omen) Beenhakkera mogą im buty czyścić. Ale mimo komercyjnego celu nagrania, cała historia okazuje się być prawdziwa.

Ponad dwieście lat temu, trzy rodziny wyruszyły z sąsiedniej Indonezji szukać szczęścia na północy. Gdy dotarli do zatoki Phang Nga w Tajlandii, rozdzielili się w poszukiwaniu miejsca nadającego się do zamieszkania. Toh Baboo, przywódca wyprawy, pierwszy trafił na wysepkę opływaną przez niezliczone ławice ryb. Natychmiast wdrapał się na górujący nad nią klif i na samym jego szczycie zatknął kolorową flagę, która była znakiem dla towarzyszy, że już mogą zaprzestać poszukiwań. Stąd tego miejsca: Koh Panyee znaczy “Wyspa flagi”.

Szybko okazało się jednak, że lokalne prawo zezwałało na posiadanie ziemi tylko etnicznym Tajom. Emigranci wpadli więc na pomysł, żeby zbudować swoją wioskę na palach umocowanych w płytkich wodach zatoki.

Drużyna, o której opowiada film, powstała w 1986 r., tuż po Mundialu w Meksyku, a jej zawodnicy – co też widzimy na na nagraniu – są dziś dorosłymi mężczyznami. Przed kamerami wystąpiły ich dzieci, a boisko trzeba było specjalnie zrekonstruować na potrzeby nagrania.

KohDział Zagraniczny oddałby i pięć orlików za takie boisko pod domem (Fot. TMB)

Jeżeli będziecie jakoś w Tajlandii i chcielibyście odwiedzić to niesamowite miejsce, to można się tam dostać łodzią z Phuket (a przy okazji opłynąć zatokę Phang Nga i zobaczyć słynną Ko Tapu, gdzie ukrywał się Francisco Scaramanga, który chce zgładzić Jamesa Bonda w “Człowieku ze złotym pistoletem”). Turyści na ogół zatrzymują się w wiosce na dwie-trzy godziny, wystarczająco, żeby się rozejrzeć, zjeść obiad i kupić suweniry.
Ale gdy tylko łodzie z wycieczkami odpłyną, sklepy i bary zamykają się na głucho, a mieszkańcy wracają do normalnego życia. Warto poświęcić dwa dni na jego poznanie: nocleg będzie Was kosztował tylko 300 bhatów (jakieś 25 zeta).
Jeżeli boicie się, że przez ten czas ominie Was coś niesamowicie nieistotnego na Dziale Zagranicznym, to fir not: w wiosce jest nawet internet.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Cthulhu planuje najbliższe wakacje na Karaibach

Znowu dzień opóźnienia. Ale co mówić – wyścigi się zaczęły na Służewcu.

1. Początek sezonu

W Afryce już chyba na dobre rozpoczął się sezon zamachów stanu. Po nieudanych próbach w Demokratycznej Republice Konga i na Madagaskarze, przyszedł czas na Burkina Faso.
Ruchawka zaczęła się już w czwartek, kiedy na ulice Ouagadougou wyległy tłumy, jakich stolica nie widziała od lat. Tysiące ludzi protestowało przeciw rosnącym kosztom życia, bo konflikt w sąsiednim Wybrzeżu Kości Słoniowej spowodował, że w kraju mocno podskoczyły ceny cukru, oleju do smażenia, mleka w proszku itd. Na cywilnym proteście pewnie by się skończyło, ale na nieszczęście dla głowy państwa, adrenalina przelała się do jego pałacu. I za broń chwycili żołnierze z jego straży przybocznej, którzy gwałtownie postanowili dać do zrozumienia, że nie podobają im się opóźnienia w wypłatach żołdu. Strzelanina rozpoczęła się tuż po zachodzie słońca, a bunt szybko rozprzestrzenił się na inne wojskowe baraki. Prezydent Blaise Compaore musiał salwować się ucieczką.
Jakby tego było mało, w sobotę – kiedy wojskowi już się uspokoili – stolicę spustoszyli lokalni kupcy. Z dymem poszła siedziba partii rządowej, zdemolowane zostały też budynki parlamentu, ministerstwa handlu i jeszcze kilka innych. Manifestanci wykrzykiwali, że żołnierze złupili ich kramy, ograbili ich z oszczędzności życia, że biją i gwałcą, a rząd nic sobie z tego nie robi (faktycznie, żeby nie sięgać daleko – w marcu grupa wojskowych też podniosła krótkotrwały bunt i z bronią w ręku odbiła z więzienia kolegów, odsiadujących tam kary za gwałty, a władze po prostu przymknęły oko na cały incydent).
Campaore do niedzieli odzyskał kontrolę, mianował nowych szefów armii i gwardii przybocznej, a w kraju zapanował spokój. Pytanie tylko na jak długo. Prezydent zdobył władzę w 1987 r. w zamachu stanu, ale przez ostatnie lata wyrósł na regionalnego rozjemcę. Aktywnie mediował pomiędzy zwaśnionymi stronami na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w zeszłym roku pomógł wynegocjować przekazanie władzy cywilom przez juntę wojskową w Gwinei, wcześniej załagodził też konflikt w Togo. Niewykluczone, że jeżeli sytuacja w Burkina Faso się nie poprawi, to niedługo sam będzie potrzebował pomocy jakiegoś kolegi z sąsiedztwa.

2. Jesteśmy twierdzą

A tymczasem, po drugiej stronie kontynentu temperatura też nie spada. W Swazilandzie (mimo zapewnień ministra, że do niczego nie dojdzie) tłumy wyszły na ulice w 38. rocznicę delegalizacji wszystkich partii politycznych. Policja odpowiedziała armatkami wodnymi, gazem łzawiącym, gumowymi kulami i starym dobrym obijaniem pałą po plecach. Aresztowano przywódców związków zawodowych, działaczy opozycji demokratycznej i relacjonujących wydarzenia dziennikarzy. A kilku polityków z sąsiedniej RPA, którzy głośno wyrazili swoje oburzenie wydarzeniami po drugiej stronie granicy, dostało bana na wjazd do Swazilandu. Co ulubieniec Działu Zagranicznego, minister Lutfo Dlamini, skomentował jak na siebie przystało: “Nic mi o tym nie wiadomo”.

Swoją drogą, oficjalna dewiza Swazilandu brzmi: “Jesteśmy twierdzą”. Ehe.

Swaziland protestujeTwierdza od środka (Fot. AP)

3. Szacunek za podjęcie walki

Marsze przeciw wysokim cenom odbyły się też w Ugandzie, mimo że – uwaga, suspens – władze ich zakazały. W skrócie było tak: Kizza Besigye (który w lutym przegrał wybory prezydenckie z rapującym Yowerim Musevenim) stanął sobie na czele tłumu i ruszył dumnie do przodu, tylko po to, żeby 10 minut później zostać zblokowanym przez policję i stać na środku wielkiego rowu pod palącym słońcem. Kiedy wreszcie po kilku godzinach, stróżom prawa wydawało się, że manifestanci są zmęczeni i kordon poluzowano, ci ruszyli w dalszą trasę. Więc kilometr dalej dostali gazem łzawiącym i gumowymi kulami. Jedna z nich uszkodziła dłoń Besigye, który natychmiast po wydarzeniach został hospitalizowany, a w tym czasie kilku jego kolegów, w tym nowo wybrany burmistrz Kampali, zostało na parę godzin wsadzonych z kratki.

W Polsce działają triady, tzn. porozumienia nabojek różnych zaprzyjaźnionych klubów z północy, centrum i południa. Na przykład zgoda Arki z Lechem i Cracovią, albo Lechii ze Śląskiem i Wisłą. Dział Zagraniczny zastanawia się, czy podobną zawiążą Campaore, Museveni i Mswati III.

4. Peja nosi brodę

Zupełnie inaczej radzi sobie inny ulubiony rząd Działu Zagranicznego. Władze Somalii (przynajmniej te oficjalnie uznawane na świecie, czyli de facto kontrolujące tylko stolicę) po tym, jak same sobie przedłużyły kadencję, postanowiły ogłuchnąć na krytykę. W Nairobi odbyło się spotkanie z inicjatywy ONZtu, którego uczestnicy powiedzieli rządowi w Mogadiszu: “Chłopaki, nie wygłupiajcie się”. Na co ci drudzy, olawszy wcześniej wysłanie jakiegokolwiek przedstawiciela do Kenii, odpowiedzieli w oficjalnym komunikacie: “To spotkanie nie realizuje potrzeb Somalijczyków”.

+20 za konsekwencję.

Tymczasem przeciwnicy rządu numer jeden, czyli islamistyczne bojówki Al-Shabab, też walnęli stylóweczkę. Walczący w ich oddziałach Omar Hammami, urodzony i wychowany w Stanach, miał rzekomo zginąć w marcu. Ale żyje. Co postanowił ogłosić światu w jedny właściwy religijnym fanatykom sposób. Nagrywając gorącego rapa. Fragment tego militarystycznego bałnsu:

“There’s nothing as sweet as the taste of a tank shell
But it could be compared to being where the mortar fell”.

Dla zainteresowanych, całość do odsłuchania tutaj.

Dział Zagraniczny widzi co najmniej kilka możliwych duetów na polskiej scenie.

5. Dział Zagraniczny chce być członkiem tej komisji

Jak już o muzyce mowa, to dwie dobre wiadomości z Jamajki.

Po pierwsze, będzie remake “The Harder They Come”. Legendarny film z 1972 r., w którym po raz pierwszy na szeroką skalę pojawiło się reggae, w roli głównej wystąpił Jimmy Cliff, a na ścieżce dzwiękowej znaleźli się między innymi Desmond Dekker czy Toots and the Maytals, powróci w odświeżonej formie za sprawą Trudie Styler (producentki między innymi “Snatch” czy “Lock Stock and Two Smoking Barrels”), oraz Justine Henzell, córki zmarłego w 2006 r. Perriego Henzella, scenarzysty i reżysera oryginału.
Dział Zagraniczny nie może się doczekać.

Druga dobra informacja, to że gabinet Bruce’a Goldinga zastanawia się nad wprowadzeniem w życie postulatów z raportu Narodowej Komisji do spraw Ganji. Serio, tak się nazywało to grono (złożone z socjologów, prawników, lekarzy i innych tęgich głów dobranych na miejscowych wyszych uczelniach) w 2001 r., kiedy ówczesny rząd zlecił mu badania nad ewentualną legalizacją marihuany. Komisja powiedziała “irie!”, ale władze jakoś się do propozycji nie zapaliły (tak, wiem, nic nie poradzę, takie mam poczucie humoru, bliscy już narzekają). Teraz jednak parlamentarzyści wydają się sprawie przychylniejsi.

Gdyby Jamajka pośpieszyła się z legalizacją, to Dział Zagraniczny podejrzewa, że premiera “The Harder They Come” będzie najwspanialszym seansem w historii kina.

6. A teraz, drogie dzieci, opowiem Wam bajkę

A pierwszym, który wyrwał się przed szereg i postanowił skorzystać na rozluźnieniu kagańca na Jamajce, został ajatollach Mohammad Saeedi. Podczas niedawnej transmisji w irańskiej telewizji, postanowił podzielić się z widzami anegdotką o narodzinach Aliego Chameneiego, kolegi po fachu i faktycznego przywódcy Iranu.
– Tuż przed opuszczeniem ciałą swej matki, ajatollach rzekł “Ya Ali!”, na co położna odpowiedziała “Niech Ali otoczy Cię swoją opieką” – rzucił do kamer Saeedi, a Dział Zagraniczny od razu wiedział, że następne wakacje na Karaibach spędzą razem.

7. Lepsza połowa

A w ogóle, o co chodzi z tymi żonami? Dział Zagraniczny śledzi walkę Sandry Colom o fotel prezydencki po swoim mężu, a w tym tygodniu takie same plany ogłosiły Pierwsza Dama Dominikany, pani Margarita Cedeño, oraz koleżanka po fachu z Ghany, pani Nana Konadu Agyeman-Rawlings (choć trzeba przyznać, że pan Rawlings, na imię Jerry, jest na emeryturze od 2001 r.; na drugiej emeryturze, bo władzę brał w zamachach stanu dwukrotnie).

To może pomysł dla Mswatiego III? Żeby uspokoić Swaziland, może oddać władzę swojej żonie. W końcu ma ich 18, więc szerokie pole do popisu.

8. Czemu interpretują

Skandal na Niue. Jak widać, Barbuda nie jest jedynym wyspiarskim państewkiem, które postanowiło skapitalizować na ślubie Kate i Williama. Kraj na Pacyfiku wypuścił serię znaczków pocztowych z młodą parą. Sęk w tym, że znaczki są podwójne. To znaczy, na tym po lewej jest Kate. A na tym po prawej William. A przez sam środek idzie perforacja.
– Ludzie uważają, ze znaczki sugerują, że para w przyszłości się rozejdzie. Nie wiem, czemu tak to interpretują – powiedział premier Toke Talagi.

Znaczek slubnyZnaczki można zamówić w Nowej Zelandii za 5.80 NZD (Fot. AP)

9. Koon end Frends

A na koniec: Atlantyk. A konkretnie, jego część na północ od wybrzeży Gujany i Surinamu.
Brazylijczycy odkryli tam bowiem… ogromne wiry wodne. Oba mają po 400 km średnicy. Generalnie nie chce mi się o tym pisać, możecie sobie o nich poczytać tu i tu. W skrócie można tylko podsumować, że naukowcy nie do końca wiedzą, skąd te wiry się wzięły.

A Dział Zagraniczny wie: Cthulhu! Coon and Friends strajk bek, unikajcie koncertów Bibera.

No. ale polskiego czytelnika to nie interesuje.