Archive

Posts Tagged ‘Partyzantka’

Herbatka dla Mao

W weekend w Indiach staną pociągi, a szkoły zamkną drzwi przed uczniami. Tak przynajmniej zapowiadają tamtejsi maoiści, którzy chcą się w ten sposób zemścić za to, że w zeszłym tygodniu siły rządowe podstępnie zabiły jednego z ich przywódców. To, że zaledwie kilkanaście dni wcześniej sami zamordowali popularną zakonnicę, a jeszcze wcześniej lokalnego działacza partyjnego i jego syna, jakoś komunistów nie oburza.

MaoiściZgodnie z naukami Mao, partyzanci wolą się czołgać niż jechać kapitalistycznym pociągiem (Fot. AFP)

Kiedy gdzieś pojawia się tekst “największa komunistyczna partyzantka świata”, to w 9 na 10 przypadków autorowi chodzi o Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii. “FARC kontroluje większy teren niż jakiekolwiek inne wojska powstańcze”, “FARC ma pod bronią tysiące bojowników, jest najliczniejszą armią rebeliantów na świecie”, “FARC prowadzi najdłuższą wojnę partyzancką współczesnych czasów”, “FARC blablabla” – banał zwykle goni banał, a jak się bliżej przyjrzeć, to szybko okazuje się, że to nieprawda, a komuniści z Kolumbii to przy tych z Indii zaledwie pikuś. Maoiści wywołali powstanie w Bengalu Zachodnim zaledwie kilka lat po tym, jak za broń chwycili ich latynoscy koledzy. Podczas gdy FARC ma dziś w swoich szeregach zaledwie 8 tys. partyzantów i kontroluje nieco mniej niż połowę terytorium Kolumbii, Komunistyczna Partia Indii działa zaś w co trzecim okręgu administracyjnym, a pod bronią służy jej ponad 20 tys. gotowych na wszystko bojowników.

Dziś trudno w to uwierzyć, ale wszystko zaczęło się w wiosce Naxalbari (stąd na maoistów mówi się wymiennie: naksalici) w tych samych okolicach, skąd wywodzą się słynne herbaty darjeeling.

Pierwsze trzy dekady po II Wojnie Światowej były wyjątkowo gorące w dawnych europejskich koloniach – konflikt uświadomił wielu ich mieszkańcom, że biali nie tylko nie są od nich lepsi, ale że da się ich nawet pokonać. Ale w trakcie uzyskiwania niepodległości przez kolejne kraje, bardziej od świadomości narodowej rozwijała się ta społeczna: większość mieszkańców Azji, Afryki czy Ameryki Łacińskiej (niepodległej od ponad 100 lat, ale de facto pozostającej pod bezpośrednim nadzorem Stanów Zjednoczonych) wciąż żyło w biedzie, analfabetyzmie, a nierzadko w strukturach kastowych czy klanowych, które uniemożliwiały niższym warstwom społecznym jakikolwiek awans w górę. Wielu z nich miało już tego dość i desperacko chłonęło hasła o równości i sprawiedliwości – komunizm był na fali. Również w Indiach.

Po uzyskaniu niepodległości w 1947 r., azjatycki gigant miał na głowie praktycznie same problemy, a jednym z największych była własność ziemi. Obowiązujący system był dosłownie feudalny, a kraj znajdował się w rękach bardzo niewielkiej grupy posiadaczy ziemskich. Rząd w Delhi zainicjował więc reformy rolne, ale te były wprowadzane wolno, z oporami i nie we wszystkich stanach na raz. W Bengalu Zachodnim, bezrolni chłopi czekali na nią dwie dekady. Aż cierpliwość im się skończyła. W lutym 1967 r., w wyborach stanowych na 280 miejsc, komuniści zgarnęli aż 110. Biedota na prowincji uznała, że to najlepszy czas, aby ugrać coś dla siebie. Chcieli, żeby bogaci plantatorzy oddawali im leżące odłogiem i nieuprawiane poletka, ale ci – jak łatwo się domyślić – ani o tym myśleli. Więc w maju, Naxalbari spłynęło krwią.

Bojówki biedaków napadały na domy bogaczy, mordowały ich i przejmowały ich własność. W odwecie, do Naxalbari wysłano policję i wojsko, których uzbrojenie daleko przewyższało potencjał łuków i kilku strzelb pamiętających królową Wiktorię, jakimi posługiwali się chłopi. Opór szybko zduszono, przy okazji mordując także niewinnych cywilów, ale przywódcy wymknęli się obławie i uciekli do Kalkuty, gdzie szybko zdobyli wielkie poparcie wśród studentów. Gdy trzy lata później, komunistyczny rząd Bengalu Zachodniego upadł, maoiści zorganizowali w mieście manifestację, na którą ściągnęło kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi, a powiązane z nimi partyzanckie grupki co i ruszy wywoływały rozruchy na wsi. Wydawało się, że naksalici są siłą, która będzie rozdawać karty, ale wewnątrz ruchu szybko doszło do krwawych podziałów, a Kalkuta zamieniła się w miasto terroru. Zwalczające się frakcje (a także niekomunistyczne bojówki) organizowały morderstwa polityczne, napadały na banki i poczty, dewastowały tramwaje, podpalały szkoły. Policja dostała pozwolenie, żeby do podejrzanych strzelać bez ostrzeżenia, więc padało coraz więcej zabitych i konflikt się zaostrzał. W 1971 r. do akcji wkroczyło nawet wojsko – w ciągu zaledwie trzech miesięcy, do aresztów trafiło kilkanaście tysięcy podejrzanych. Wielu torturowano, niektórzy zginęli za kratkami.

HerbataZ tych wzgórz pochodzi herbata w Twojej filiżance, oraz największa komunistyczna partyzantka świata, o której jednak nie wiadomo, czy pija z mlekiem, czy bez (Fot. Canton Tea Co.)

Do lat 80., naksalici zdążyli się podzielić na kilkadziesiąt niezależnych grup, często zwalczających się nawzajem. Choć rozproszeni, byli niezwykle liczni – szacunki są różne, ale najczęściej panuje zgodność co do tego, że w tamtych latach pod bronią było ponad 30 tys. komunistycznych partyzantów. Maoiści wynieśli się z miast, bo łatwiej im było utrzymać kontrolę nad terenami wiejskimi, gdzie wciąż byli bardzo popularni. Rozprzestrzenili się też na inne stany: z Bengalu Zachodniego przeszli do Biharu, Jharkhandu, Orisy, Andhra Pradesh, a ich bastionem stał się Chhattisgarh. Według najnowszego raportu Institute for Conflict Management, wpływowego indyjskiego think-tanku, w tym roku zaczęli też opanowywać Asam i Arunachal Pradesh, położone między Bhutanem, Birmą i Chinami, skąd mogą łatwo przemycać broń i zaopatrzenie. W 2004 r., najpotężniejsze partyzantki połączyły swoje siły, tworząc Komunistyczną Partię Indii (Maoistowską), a dowódca ich sił zbrojnych – Koteshwar Rao, znany szerzej jako Kishenji – stwierdził w wywiadzie ze stycznia, że naksalici podbiją Indie do 2025 r.

Słowa Rao wielu wprawiły w popłoch, ale on sam tego ewentualnego triumfu już nie zobaczy – od zeszłego tygodnia jest już tylko prochem.

Kishenji został zabity w wymianie ognia w zeszłym tygodniu. Jego zwłoki przewieziono do rodzinnej miejscowości i skremowano zgodnie z tradycją. Partyzanci twierdzą jednak, że wcale nie zginął w walce, tylko został pojmany i zamordowany dopiero następnego dnia. I że to ostateczny dowód, że nawoływania Mamaty Banerjee (pani premier Bengalu Zachodniego, pierwszy niekomunistyczny polityk na tym stanowisku od 1977 r.) do rozmów pokojowych to ściema, a do ogłoszonego w październiku zawieszenia broni nie ma powrotu. Komuniści zapominają jednak, że to właśnie oni zerwali krótkotrwały rozejm, nie dalej jak dwa tygodnie przed śmiercią Rao.

Mamata Banerjee wygrała wybory w maju, właśnie prowadząc kampanię pod hasłem pokojowego zakończenia konfliktu. Na początku października udało jej się namówić maoistów do zawieszenia broni i rozpoczęcia negocjacji z mediatorami. Jednak już miesiąc później, naksalici ogłosili, że przysłani ludzie nie są bezstronni i że sprzyjają rządowi, a cała sprawa to pic na wodę, bo armia prowadzi w tym czasie działania przeciw partyzantom. Więc komuniści stwierdzili, że zawieszenie broni się skończyło, a już kilka dni później zamordowali lokalnego działacza partyjnego wraz z synem, później znaną w Jharkhanddzie zakonnicę (którą oskarżyli o “sprzyjanie interesom korporacji górniczych”), a dla postawienia kropki nad i, wysadzili sobie w powietrze pewien most.

NaksaliciNaksalici odchodzą do lasu, ale nie znikają (Fot. Pulitzer Center on Crisis Reporting)

Rząd faktycznie od jakiegoś czasu dokręca partyzantom śrubę. Najpierw wspierał szkoleniem i środkami Salwa Judum, wiejskie milicje, które miały się stać “przeciwwagą” dla komunistów. Ale Sąd Najwyższy stwierdził w lipcu, że tworzenie takich paramilitarnych bojówek jest niekonstytucyjne, więc władze musiały zarzucić ten projekt, przynajmniej oficjalnie. Od 2009 r. trwa jednak Operacja Zielone Polowanie – największa w historii akcja militarna wymierzona w naksalitów. W działaniach bierze udział prawie 50 tys. policjantów i sił paramilitarnych, rozproszonych po kilku stanach. Partyzanci są spychani coraz głębiej do dżungli, ale odpowiadają bolesnymi atakami, chociażby w kwietniu zeszłego roku, zdołali zabić w zasadzce aż 75 policjantów.

W Indiach powraca więc dyskusja: czy do akcji nie powinna wkroczyć armia? Tutejsze wojsko jest obecnie jednym z najpotężniejszych na świecie. Według raportu Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI, najbardziej prestiżowego ośrodka zajmującego się konfliktami zbrojnymi), to właśnie Indie są od kilku lat największym importerem broni. Aż 9 proc. światowej sprzedaży militariów trafiało do tej azjatyckiej potęgi, do 2015 r. na zbrojenia przeznaczy ona 80 miliardów dolarów. Sęk w tym, że puchną siły przeznaczone do walki konwencjonalnej (aż połowa wydatków idzie na marynarkę, w której Indie chcą prześcignąć Chiny), niekoniecznie mające tak świetne zastosowanie w walce partyzanckiej. Do tego, większość komentatorów całkiem słusznie dowodzi, że wysyłanie armii przeciwko – jak by nie było – własnemu społeczeństwu, byłoby straszliwym strzałem w stopę.

Tymczasem, walka trwa. Jak dotąd, zdążyła już pochłonąć ponad 6 tys. ofiar i wszystko wskazuje na to, że nim się skończy, zabierze ze sobą jeszcze wiele następnych.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Najwyższy czas zmienić nazwę

W starciach padło już ponad 20 żołnierzy, ale armia nie chce się cofnąć i zapowiada więcej bombardowań. Pretekstem do ich rozpoczęcia stała się seria zamachów w połowie października, w której zginęło w sumie 35 osób. Chociaż USA mają niedługo wycofać jedną trzecią swoich wojsk z Afganistanu, a Irak do końca roku opuszczą ostatnie amerykańskie oddziały, to ogłoszona przez George’a W. Busha dekadę temu Wojna z Terrorem, w innych regionach świata jest daleka od wygaśnięcia. A na Filipinach właśnie rozpaliła się na nowo.

BIFMPan po skrajnej prawej wyznacza nowy trend – jak nie masz karabinu, to pozuj do zdjęcia z podniesioną komórką (Fot. Joe Penney/Al-Jazeera)

Filipiny to jeden z najludniejszych krajów świata, zamieszkują go aż 94 mln ludzi. Przytłaczająca większość z nich, bo aż 90 proc., to chrześcijanie, głównie katolicy. Ale na wyspie Mindanao (drugiej największej z archipelagu tworzącego kraj) proporcje całkowicie się odwracają – tu niepodzielnie dominuje islam. Pierwsi muzułmanie dotarli na te ziemie w początkach XIII w., a miejscowi szybko przyjęli ich religię. Gdy kilkaset lat później na Filipinach pojawili się Hiszpanie, okazało się, że na Mindanao islam jest już tak silnie zakorzeniony, że nie ma mowy o żadnym nawracaniu. Sfrustrowani Europejczycy zaczęli więc nazywać miejscowych “Maurami”, bo przypominali im o wypędzonych z Półwyspu Iberyjskiego muzułmanach. Przyjęło się – do dziś ta grupa społeczna jest znana jako “Moros”.

Na nieszczęście dla Moros, cała północ przyjęła chrześcijaństwo, a koloniści zaczęli wyraźnie faworyzować współwyznawców. Dlatego muzułmanie przez lata wszczynali rebelie, domagając się większych praw, albo w ogóle starając się wywalczyć niepodległość – najpierw wojując z Hiszpanami, a potem z Amerykanami, którzy ich zastąpili. Gdy w 1946 r. Filipiny uzyskały wreszcie wolność, na horyzoncie rysowały się same problemy. Kraj był całkowicie zrujnowany wojną, trzeba się było rozliczyć z rzeszą pracujących dla Japończyków (którzy okupywali archipelag) kolaborantów, na prowincji trwały walki z komunistyczną partyzantką. Nowy rząd przyjął więc strategię działania, w której jednym z podstawowych elementów była przymusowa asymilacja wszystkich grup, których istnienie w dotychczasowej formie mogłoby zagrażać osłabionym Filipinom. Największą z tych grup, byli oczywiście muzułmanie.

Niezadowolenie tliło się na południu przez lata, a czarę goryczy przelała masakra, jakiej w 1968 r. dokonali chrześcijańscy żołnierze na swoich kolegach wyznających islam. Już rok później, po miesiącach wściekłych protestów i zamieszek, powstał Front Wyzwolenia Narodowego Moro – muzułmańska partyzantka, która wydała władzy z Manili krwawą wojnę. Rząd wysłał na miejsce wojsko, które nie przebierało w środkach przy tłumieniu powstania, rebelianci odpowiadali zamachami terrorystycznymi. W 1976 r. wydawało się, że konflikt jest bliski wygaśnięcia: rozejm pomiędzy stronami wynegocjował bowiem Michael Jackson świata dyktatorów, Muammar Kaddafi. Jednak przemoc nie zniknęła. Grupa niezadowolonych z negocjacji powstańców postanowiła walczyć dalej i utworzyła nową organizację, Islamski Front Wyzwolenia Moro. Którego angielski akronim jest hitem wszystkich partyzantek ever – MILF.

MILFNiestety, wbrew swojej nazwie, filipiński MILF nie ma niczego, co mogłoby zainteresować nastoletnich internautów z Częstochowy (Fot. Ryan Anson/Pulitzer Center on Crisis Reporting)

Ponieważ oprócz MILF, na Mindanao zaczął w latach 90. działać także Abu Sayyaf (grupa ściśle powiązana z Al-Kaidą), byłego prezydenta Busha nie trzeba było długo przekonywać, że na Filipiny trzeba wysłać amerykańskich żołnierzy. Już w styczniu 2002 r., w ramach operacji Enduring Freedom, w azjatyckim kraju wylądowało ponad tysiąc wojskowych z USA (do dziś pozostaje ich tam 600). Ponieważ miejscowa konstytucja nie zezwala na udział obcych sił w akcjach zbrojnych na terenie tego państwa, wszystkie działania Amerykanów są określane jako “ćwiczenia”. Zresztą, dzięki dwustronnemu porozumieniu z 1999 r., żołnierze z USA mogą wjeżdżać do kraju bez wiz, a o ich przyjazdach (ani tym bardziej ich celach) opinia publiczna nie jest informowana.

Waszyngton twierdzi, że “wojna z terrorem” na Filipinach odnosi sukcesy. Ale tych jakoś nie widać. Abu Sayyaf działa, jak działało. Komuniści są wciąż aktywni. MILF od 2008 r. pozostaje z rządem w stanie zawieszenia broni, ale coraz aktywniejsza jest partyzantka BIFM, założona przez jego byłych członków, którzy nie godzą się na zaprzestanie działań zbrojnych (historia zatacza koło). W dodatku, wszystko wskazuje na to, że zawieszenie broni się właśnie skończyło.

W połowie października, na wyspie Basilan, nieznani sprawcy zabili w strzelaninie 19 żołnierzy. W następnych dniach ofiar – także przypadkowych cywilów – było więcej. Armia ogłosiła, że za atakami stoi zbuntowana frakcja MILF. Ale naloty bombowe (pierwsze od kilku lat) przeprowadziła właśnie na tereny opanowane przez tę część partyzantki, która respektuje zawieszenie broni. Rebelianci ogłosili, że wciąż chcą pokoju, ale nie będa bezczynnie patrzeć, jak zrzuca się na nich bomby. Analitycy obawiają się, że konflikt z MILF może za chwilę wybuchnąć na nowo.

Tymczasem najbardziej cierpią jak zwykle postronni. Z terenów objętych walkami uciekło już ponad 16 tys. osób. Nie wiadomo, kiedy będą mogli wrócić do domów.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Nie zając, nie ucieknie

Powyżej 1400 m n.p.m. nie ma bardziej sfrustrowanego człowieka niż Ram Baran Jadaw. Na tej wysokości mieści się bowiem Katmandu, stolica Nepalu, a Jadaw – prezydent kraju – utknął tam z parlamentem, dla którego słowo “termin” jest najwyraźniej nie do ogarnięcia.

Parlamentarzyści mieli czas do środy, żeby wybrać spośród siebie premiera. “Środa” miała pierwotnie oznaczać poprzednią niedzielę, ale ponieważ się nie wyrobili, Jadaw rzucił im trzy dni w bonusie.
Nepal nie ma rządu, od kiedy poprzedni jego szef – Jhala Nath Khanal – podał się do dymisji równo dwa tygodnie temu. Z funkcji zrezygnował, kiedy dla wszystkich stało się bardziej niż oczywiste, że nie uda mu się doprowadzić do uchwalenia konstytucji, co jest jedynym powodem zbierania się ustawodawców. Bo w rzeczywistości, nepalski parlament nie jest parlamentem, tylko konstytuantą, która powinna jak najszybciej opracować ustawę zasadniczą. “Jak najszybciej” oznaczało do 28 maja. Zeszłego roku. Ponieważ ugrupowania nie doszły do porozumienia, to sprawę odłożono na równo rok. Ale (niespodzianka!), wybrańcy narodu znowu się nie wyrobili. Więc przesunięto termin na 31 sierpnia. Czyli przyszłą środę.
Patrząc na dotychczasowe tempo prac, nikt się nie łudzi, że za tydzień spod prasy wyjedzie świeżutka konstytucja.

JadawPrzy sznurowadle prezydent kraju, gdzie sportem narodowym jest uwalanie terminów (Fot. Outlook India)

– To godna pożałowania sytuacja – stwierdził cierpko Narayan Kaji Shrestha, wiceprzewodniczący ugrupowania maoistów. Które jest głównym powodem przeciągającego się kryzysu.

Pięć lat temu, komuniści mogli się czuć prawdziwymi zwycięzcami ciągnącej się od dekady wojny domowej. W 1996 r. wywołali rewolucję przeciw panującej w Himalajach monarchii i chociaż opanowali kawał kraju, to nie mieli dość siły, żeby zadać ostateczny cios. Konflikt zdążył pochłonąć 15 tys. ofiar śmiertelnych, a ponad 150 tys. Nepalczyków zostało uchodźcami we własnym kraju. Te liczby pewnie rosłyby do dziś, gdyby nie szekspirowska tragedia w pałacu królewskim.

1 czerwca 2001 r., Dipendra, najstarszy syn króla i zarazem następca tronu, wtargnął do sali jadalnej z karabinem maszynowym i otworzył ogień do swoich bliskich. Od kul zginęło dziewięć osób, w tym jego ojciec, matka, rodzeństwo i bliscy krewni. Chwilę później Dipendra zastrzelił też siebie.
Czystka w kolejce do sukcesji utorowała drogę do tronu Gjanendrze, bratu zamordowanego właśnie króla, będącym jego całkowitym przeciwieństwem. Poprzedni monarcha może nie był wzorem cnót, ale po krótkotrwałym flircie z brutalnym tłumieniem demonstracji, zgodził się na ograniczoną demokrację, a potem zaczął się kreować na dobrotliwego ojca narodu i nie używał władzy do nabijania własnej kiesy.
Tymczasem Gjanendra okazał się być chciwym dupkiem. Wyniosły, zarozumiały, opryskliwy i żądny bogactw, przed wstąpieniem na tron zajmował się biznesem. Na hotelach, kasynach, nieruchomościach i uprawie herbaty oraz tytoniu dorobił się takich pieniędzy, że mógłby dosłownie kupić własne państwo. Ale i tego było mu mało. Po koronacji, szybko zaczął powiększać prywatny majątek. W dodatku uznał, że Nepal to jego prywatna własność. W 2002 r. rozpędził parlament, trzy lata później taki sam los spotkał działający “offline” rząd. Gjanendra nakazał armii rozprawić się z maoistami za wszelką cenę, a prawdziwymi ofiarami stali się cywile. Gdy w 2006 r. ludzie wyszli w proteście na ulice Katmandu, najpierw posłał przeciw nim uzbrojonych żołnierzy, którzy zastrzelili ponad 20 osób, a następnie zezwolił na pokazowe spalenie ich zwłok.

To ostatecznie przelało szalę goryczy. Maoiście, widząc osłabienie wroga, ruszyli do ofensywy, a w Katmandu doszło do pospolitego ruszenia. Król starał się jeszcze ratować, ogłaszając, że przywróci demokrację, ale opozycja zjednoczyła się z komunistami i obaliła monarchię. Dwa lata później rozpisano wolne wybory, a biorący w nich udział maoiści mogli ogłosić pełen sukces: zdobyli w nich największą ilość głosów.

Jednak wbrew oczekiwaniom, głosowanie nie zakończyło kryzysu, tylko go przedłużyło.

Maoiści NepalJest taka niepisana zasada, że powyżej pewnej wysokości, miejsce Che na koszulkach partyzantów zajmuje Britney (Fot. Tomas van Houtryve)

Premierem został Pushpa Kamal Dahal, lepiej znany jako Prachanda – “Groźny”. Wieloletni przywódca maoistów nie był się jednak w stanie porozumieć z innymi ugrupowaniami w podstawowej kwestii: co zrobić z byłymi rebeliantami? Tych jest niemało, bo ponad 19 tys. Chociaż formalnie się rozwiązali i złożyli broń w państwowych magazynach, to tak wielka liczba byłych partyzantów bez zajęcia jest oczywistym zagrożeniem dla państwa. Groźny chciał, żeby co najmniej połowę z nich przeszkolić i włączyć do armii rządowej. Na to nie zgodzili się ani generałowi, ani politycy z pozostałych partii (przeciwny był też prezydent Jadaw). Groźny podał się więc do dymisji. I od tamtej pory jest pat.

Maoiści, choć mają większość, to nie jest ona wystarczająca, żeby samodzielnie rządzić. Przeciw sobie mają jednak koalicję mniejszych ugrupowań (w tym przeciwnych im marksistów), również niewystarczająco mocną, żeby skutecznie sprawować władzę.

Od ustąpienia Groźnego, Nepal miał już dwóch premierów, z czego wyłonienie ostatniego (właśnie Khanala, który podał się do dymisji przed dwoma tygodniami), trwało 7 miesięcy i wymagało aż 17 głosowań.

W chwili pisania tego posta, w Nepalu już dawno minęła piąta po południu, więc posłowie mieli oczywiście fajrant. Przed którym nie zdążyli wyłonić spośród siebie nowego szefa rządu. Mają próbować w czwartek rano, ale niewiele wskazuje na to, żeby miało im się to udać.

Nikt nie ma też pojęcia, co z (trzecim przecież) “ostatecznym” terminem uchwalenia konstytucji. Niektórzy parlamentarzyści przebąkują już, że może by tak przedłużyć ten czas o trzy miesiące? Co prawda, w Sądzie Najwyższym toczy się właśnie postępowanie w sprawie legalności takiego ruchu, ale jeżeli nepalscy sędziowie będą mieli takie tempo, jak ustawodawcy, to Dział Zagraniczny będzie mógł wrócić do tematu za rok i pewnie będzie aktualny.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

Toalety i debaty

Najnowsze podsumowanie tygodnia zaczniemy od przyjrzenia się trzem poruszanym już wcześniej na tym blogu sprawom.

1. Uspokójcie się, przecież mianowałem się na tego ministra!

Po pierwsze, Burkina Faso. W połowie kwietnia Dział Zagraniczny informował, że na ulice stolicy Ouagadougou wyległy tłumy protestujących przeciw podwyżkom, a już dzień później swoje niezadowolenie z opóźnień w wypłacaniu żołdu postanowili pokazać żołnierze z prezydenckiej straży przybocznej. I trochę postrzelali w powietrze. Półtora miesiąca później i sytuacja jest daleka od spokojnej.
Do wojskowych ze stolicy przyłączyli się bowiem koledzy z garnizonów w innych miastach, a równolegle protesty zorganizowali cywile, między innymi studenci i nauczyciele. Rządzący już od 24 lat prezydent Blaise Compaoré próbował załagodzić sytuację, proponując podwyżki, dymisjonując rząd i mianując nowych ministrów, w tym… siebie – na Ministra Obrony.
Jednak to wszystko na nic, bo zbuntowani żołnierze nie chcieli iść na żaden kompromis. Najmocniej poczuli się ci skoszarowani w położonym ok. 350 km na zachód od stolicy Bobo-Dioulasso. Sytuacja w tym mieście przyśpieszyła w ciągu kilku ostatnich dni. Najpierw, w środę, wojskowi splądrowali tam sklepy i kramy na targu. Więc w czwartek kupcy, w proteście, że rząd nie jest w stanie zapewnić im spokoju, zdemolowali między innymi siedzibę burmistrza, urząd celny, oraz biura krajowego przedsiębiorstwa energetycznego. Wobec czego władze wprowadziły w Bobo-Dioulasso godzinę policyjną. Efekt? Zbuntowani żołnierze jeszcze raz zrabowali handlarzy, których i tak wyczyścili z towaru dwa dni wcześniej.
Blaise Compaoré najwyraźniej stracił cierpliwość, bo na miejsce wysłał wierne sobie elitarne jednostki, które wzięły koszary szturmem. Zginęło 6 zbuntowanych wojskowych i jedna przypadkowo postrzelona dziewczynka, ponad 30 osób zostało rannych. Na tym się jednak prawdopodobnie nie skończy, bo sytuacja w kraju jest napięta.
Dział Zagraniczny będzie się jej przyglądał.

2. Obcokrajowiec w Obcokrajowni Wewnętrznej

Po drugie, Mongolia. Konkretnie Mongolia Wewnętrzna, czyli region w północnych Chinach. W zeszłym tygodniu Dział Zagraniczny podawał, że tamtejsza mongolska mniejszość (w samej prowincji stanowią tylko 20 proc. ludności, w całym kraju to zaledwie promil), sprowokowana przez zabójstwo dwóch swoich pobratymców, wyszła na ulice lokalnej stolicy protestować przeciw dyskryminacji. W tym tygodniu protesty rozszerzyły się ponoć na inne miasta w okolicy, ale trudno to potwierdzić, bo władze szybko wprowadziły blokadę informacyjną. Dziennikarzom udało się tylko dotrzeć do informacji od osób na miejscu, że ponoć zgromadzenia są rozpędzane przez siły porządkowe, kampus uniwersytecki zamknięto i wprowadzono tymczasowy stan wyjątkowy.
Tymczasem Pekin raz twierdzi, że w Mongolii Wewnętrznej nic się nie dzieje i wiadomości o protestach to tylko plotki, a za chwilę przyznaje, że coś jednak jest na rzeczy.
– Problemy wywołują obcokrajowcy – stwierdziła rzeczniczka Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale, jak zauważa BBC, nie powiedziała, o jakich dokładnie obcokrajowców chodzi.

Dział Zagraniczny zgaduje: o Mongołów?

MongołowieObcokrajowcy wywołują problemy w Xilinhot (Fot. Reuters)

3. W przerwie zapraszamy do bufetu na zimne przekąski

Po trzecie, Sri Lanka. Na początku maja, Dział Zagraniczny opisywał zarzuty, jakie pojawiają się wobec władz wyspy. W skrócie: że dwa lata wcześniej, rozprawiając się ostatecznie z Tamilskimi Tygrysami, wojsko siekało wszystkich równo, nie bacząc na cywilów i miały miejsce zbrodnie przeciw ludzkości. Na końcu znalazła się też informacja, że rząd (który oczywiście odrzuca wszystkie oskarżenia), na 30 maja zaplanował konferencję “Pokonać Terroryzm: Doświadczenie Sri Lanki”, w której udział zapowiedziały delegacje z 30 krajów, w tym Turcji, Izraela, Czadu czy Zimbabwe.
No więc, konferencja się odbyła. A dwa dni później, w siedzibie Rady Praw Człowieka ONZ w Genewie przedstawiono dowody śledztwa, które potwierdza łamanie praw człowieka. Pokazano między innymi nagrany przez samych żołnierzy film, na którym mordują cywilów.

“Pokonać Terroryzm: Doświadczenie Sri Lanki”. Uczcie się, Czadzie i Zimbabwe.

4. Pan na tronie

O właśnie, Zimbabwe. Dział Zagraniczny musiał tę informację sprawdzić z 10 razy, przespać się, znowu sprawdzić, zbadać się alkomatem i sprawdzić jeszcze raz. Ale okazuje się, że władze tego kraju właśnie wysunęły się na dalekie prowadzenie w konkurencji “Represje 2.0 – Absurd i Groteska edition”. A było tak.
Jest 6 maja, Bulawayo, drugie co do wielkości miasto Zimbabwe. Trwają doroczne Międzynarodowe Targi Handlowe. Alois Mabhunu, ubrany po cywilnemu policjant z miejscowego wydziału zabójstw, poci się i przestępuje z nogi na nogę. Poci się i zaciska zęby, ale dłużej nie wytrzyma: musi iść za potrzebą. Rusza do najbliższej toalety, jak burza przepycha się przez kilku stojących przed nią mężczyzn i dopada muszli. Po kilku chwilach, szczęśliwy i odprężony, spuszcza wodę i chce wrócić do pracy. Zamiast tego, trafi do wojskowego aresztu. Bo kibel, a którego skorzystał, był zarezerwowany dla prezydenta Roberta Mugabego.

Noł szit, Mabhunu przesiedział trzy tygodnie w areszcie miejscowych baraków, aż w środę sąd skazał go na bonusowe 10 dni “normalnego” więzienia. Został też zdegradowany. Ale nie wyrzucony – znaj łaskę pana, Alojzy.

Prasa opozycyjna oburza się, że po pierwsze nie miał żadnego adwokata, a po drugie akt oskarżenia nie wskazuje, jakie artykuły kodeksu karnego złamał, korzystając z prezydenckiej toalety.

Dział Zagraniczny też należy do tych mężczyzn, którzy też nerwowo reagują, kiedy ich ziomki najpierw pochłaniają dwa kebaby z ostrym sosem, a potem – z gazetą w ręku – bezceremonialnie zmierzają w stronę toalety. Prezydent Zimbabwe właśnie pokazał, że da się temu przeciwdziałać. Robercie! Piąteczka za innowacyjność!

5. Meanwhile, in Korea…

– Od tej pory, rozpoczniemy praktyczne i ogólne odwetowe działania militarne, żeby za jednym zamachem zetrzeć [z powierzchni ziemi – tak domyśla się DZ] zdrajców! – piszą w oświadczeniu władze Korei Północnej. O jakich zdrajców chodzi? O Koreę Południową, jak zawsze. Ale powód do ostatniego wybuchu gniewu, jest tym razem bardzo konkretny: tarcze strzelnicze.
Pojawiły się bowiem zdjęcia, na których żołnierze armii Południa trenują celność, oddając salwy do zdjęć Kim Ir Sena, Kim Dzong Ila i Kim Dzong Una (który prawdopodobnie obejmie władzę po śmierci swojego ojca). W związku z czym Korea Północna zapowiada, że zmaże zniewagę siłą.

Zdjęcia Kimów na tarczachTrochę to niesprawiedliwe, że w najmłodszego tak łatwo trafić (Fot. Park Jung-Ho/AP)

Nikt nie wie, co by zrobiła, gdyby komandosi z Południa zamiast do zdjęć strzelać, używaliby ich jako papieru toaletowego. A, nie, poprawka: Robert Mugabe wie.

6. Doświadczonego w używaniu sznura, zatrudnię od zaraz

Zaprzyjaźniona z Działem Zagranicznym graficzka, znalazła wczoraj w gazecie ogłoszenie o treści: “Ochrona mężczyzn. Kobiety do lat 40 zatrudnię”. I jeszcze kilka podobnych kwiatków, czasem z rzetelnym: “Doświadczenie w branży nie jest wymagane”. Poeci krótkiej formy mogliby się teraz popisać w Indiach, gdzie właśnie poszukuje się kandydata na dość nietypowe stanowisko. Na kata.
Okazuje się, że na subkontynencie od 2004 r. nie wykonano żadnego wyroku śmierci. Aż tu nagle zdarzyły się (czy raczej – mają się zdarzyć) dwie egzekucje. Prośby o łaskę Devindera Pala Singh Bhullara (skazanego za planowanie ataków terrorystycznych) i Mahendry Nath Dasa (pospolitego mordercy) zostały odrzucone, więc obu rychło powinien spotkać smutny koniec. Ale sprawa się odwleka, bo… na etacie już dawno nie ma kata. Więc teraz władze gorączkowo jakiegoś szukają.

Egzekucja ma się odbyć przez powieszenie. Podobno kandydat musi się wykazać doświadczeniem w tej dziedzinie. Dział Zagraniczny usilnie się zastanawia: gdzie odbywa się staż w takiej profesji?! W Arabii Saudyjskiej? Chinach? USA?

7. Słowik na uwięzi

Tymczasem jedno z więzień w Kolumbii już niedługo będzie miało trochę muzycznej rozrywki. W Wenezueli został bowiem pojmany (i ma zostać wydany sąsiadowi) jeden z bardziej charakterystycznych członków lewackiej partyzantki FARC: Guillermo Enrique Torres Cueter vel Julian Conrado. Szerzej znany jako “Śpiewak”. Torres dorobił się tej ksywy, bo na plecach oprócz karabinu, nosił też gitarę. Z której korzystał przy każdej okazji. Przypisuje mu się autorstwo ponad stu piosenek sławiących kolegów z dżungli i ich walkę. W roku 2000, gdy doszło do krótkotrwałego rozejmu między rządem a partyzantką, to właśnie jego wytypowano, żeby zaśpiewał przed otwarciem pierwszej rundy negocjacji.

Tu na jednym z występów:

8. Konrad Wallenrod

No i na sam koniec, trochę rozrywki. Ten tydzień upłynął Działowi Zagranicznemu pod znakiem narkotyków – a to na promocji książki “Wojny Narkotykowe” w łódzkim klubie Krytyki Politycznej, a to w Programie III Polskiego Radia, objaśniając najnowszy raport Światowej Komisja ds. Polityki Narkotykowej. Więc trzymajmy się tego wątku i narkotykami zakończmy też niedzielę.

W sierpniu 2009 r., Trybunał Konstytucyjny Argentyny stwierdził, że pociąganie do odpowiedzialności karnej dorosłych osób palących marihuanę jest sprzeczne z tamtejszą ustawą zasadniczą. Co stwarza pewien problem, bo orzeczenie Trybunału nie oznacza wcale legalizacji marihuany, nie pozwala tylko, by za skręta w kieszeni ładować kogoś za kratki. Więc jakiegoś czasu w kraju trwa ożywiona debata, czy nie skończyć z tą farsą i po prostu nie zalegalizować trawy. I “ożywiona” była też wtorkowa wymiana zdań w programie dyskusyjnym kanału C5N. W rolach głównych Sebastián Basalo (redaktor naczelny magazynu “THC” i działacz kampanii na rzecz legalizacji) oraz Claudio Izaguirre (z Argentyńskiego Stowarzyszenia Przeciw Narkotykom). Łoczyt (jeżeli ktoś zna hiszpański, to niech ogląda całość, jeżeli nie, to może od razu przewinąć do mniej więcej drugiej minuty):

Señor Izaguirre, w imieniu wszystkich znajomych Argentyńczyków, którzy popierają legalizację miękkich narkotyków, Dział Zagraniczny składa ogromne podziękowania za fantastyczny PR! Oby tak dalej!

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.